panorama
panorama
relacja uczestnicy trasa porady galeria
strona główna nasza Europa księga gości linki

28.08.2006, Prolog - dzień "zerowy"

Wyjazd zaplanowany był na godzinę 10:40. Ale, ponieważ Łukasz zapomniał odebrać roweru z serwisu, wyjechaliśmy pociągiem o 12:40... w czwórkę, gdyż Antek spóźnił się na pociąg. Dojechał następnym około siódmej wieczorem do Międzylesia. My przez ten czas udaliśmy się na rozpoznanie okolicy. Spotykaliśmy się o ósmej wieczorem na polsko-czeskiej granicy i jako że robiło się już ciemno, po przejechaniu około 10-15 kilometrów rozbiliśmy obóz w krzakach. Miejsce nie było najwygodniejsze, bo porośnięte pokrzywami i nierówne, ale planowaliśmy szybko się wyspać i następnego dnia wcześnie wstać w celu nadrobienia straconego praktycznie już na starcie dnia. Niestety w nocy zaczął padać deszcz...
fota
Przed stacją kolejową w Międzylesiu.
29.08.2006, DZIEŃ 1
 dystans:        99km
 od początku:    99km
Rano deszcz nadal lał, co wprowadziło nas w niezbyt wesoły nastrój, gdyż już na początku wyprawy wszystkie rzeczy mieliśmy mokre, było chłodno i nieprzyjemnie, a do tego wiało. Z tego też powodu koledzy nie chcieli się ruszać z namiotów, co doprowadziło mnie do frustracji, którą to frustrację wyładowałem na Łukaszu, z którym to na spółkę kupiłem mleko i o które to mleko przez pół godziny nie mogłem się doprosić. Sprzeczaliśmy się o kierunek wiatru – Tomek pesymistycznie uważał, że będziemy jechać pod wiatr, ja optymistycznie uparcie twierdziłem, że będziemy jechać z wiatrem. Koniec końców okazało się, że wiatr mieliśmy boczny. Dzień zaczął się od stromego (a jakże) podjazdu. Dojeżdżając na
fota
Tęcza.
szczyt odnaleźliśmy tabliczkę z mapą, z której to wynikało, że mogliśmy jechać, nieco tylko dłuższą drogą, ale omijającą górę. Później jechało się jednak coraz lepiej, zwłaszcza, że zaczęło się wypogadzać. Wiał jednak zimny wiatr, na postoju na jedzenie schroniliśmy się przed nim pod “szałasem” z desek, który był niczym innym jak ułożonymi w odpowiedni sposób europaletami. Deszcz kilka razy dał jeszcze o sobie znać, jednak im dalej tym było go mniej, a więcej chwil, kiedy wychodziło słońce i można było zaobserwować tęczę. Tęcz dano nam widzieć tego dnia kilka, jedną ładniejszą od drugiej. Kolację zjedliśmy w przydrożnej restauracji, w której za stosunkowo niewielkie pieniądze dostaliśmy ogromne ilości smażonego sera, frytek i surówek. Antek zamówił jeszcze sałatkę, nieświadomy że w zestawie ze smażonym serem są już surówki, i nie był w stanie jej zjeść (ani nikt z nas), w związku z tym spakował ją do menażki i jadł przez cały następny dzień. Postój w restauracji okazał się w porę, gdyż jak tylko usiedliśmy przy stolikach zerwała się ulewa, którą przeczekaliśmy pod dachem. Trwała ona trochę dłużej niż konsumpcja, co spowodowało drugie już na wyprawie poszukiwanie miejsca na nocleg po ciemku. Nie było ono takie łatwe również dlatego, że niebezpiecznie zbliżaliśmy się do Brna, a w mieście znalezienie miejsca na namiot jest zadaniem co najmniej trudnym. Znaleźliśmy jednak przyzwoite miejsce na skraju lasu, z dala od drogi.
Jako że Łukasz wziął karty, postanowiliśmy wykorzystać je do losowania miejsc w namiotach. Mieliśmy dwa namioty – dwuosobowy oraz trzyosobowy, przy czym pierwszy był znacznie bardziej wygodny niż drugi, a najmniej wygodnym miejscem było spanie w środku w trzyosobowym namiocie. Aby rozdzielić miejsca sprawiedliwie losowaliśmy karty i dwie osoby, które wylosowały najwyższe figury spały w “dwójce”, pozostałe zaś spały w “trójce”, a osoba która wylosowała najniższą kartę spała na środku. Tak było już każdego dnia, przy czym ustaliliśmy, że konfiguracje nie mogą się powtarzać, aż do wyczerpania wszystkich możliwości, których było dziesięć, co jako studenci politechniki biegli w rachunku prawdopodobieństwa naprędce wyliczyliśmy.
30.08.2006, DZIEŃ 2
 dystans:       100km
 od początku:   199km
Okazało się, że miejsce jakie znaleźliśmy nie było takie dzikie, gdyż podczas rannego wstawania spotkaliśmy grzybiarzy, którzy jednak kompletnie
fota
Brno - rynek.
nas zignorowali. Po dość długim procesie zbierania się i zwijania obozowiska (jeszcze nie wpadliśmy w rytm) wyruszyliśmy w końcu na podbój Brna. Droga wiodła nieco pod górę. Przed tabliczką z nazwą tegoż miasta i oznaczającą jego początek zatrzymaliśmy się, aby poczekać na resztę ekipy (na podjazdach każdy podjeżdża swoim tempem i co jakiś czas trzeba konsolidować grupę). W tym czasie zaczepił nas jakiś Czech, który zaczął coś do nas mówić w swoim języku. Zorientowawszy się, że nie mówimy po czesku nie dał za wygraną i po części po swojemu, a po części na migi dał nam do zrozumienia, że prosi nas, abyśmy mu popchali niechcący zapalić samochód. Spełniliśmy tą drobną przysługę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Brno okazało się bardzo ładnym miastem z pięknie odrestaurowaną starówką. Największe wrażenie robiły bogato zdobione rzeźbami i płaskorzeźbami elewacje domów. Sam rynek był niestety w części rozkopany, najwyraźniej proces upiększania miasta jeszcze się nie zakończył. Na starówkę był zakaz wjazdu dla samochodów, niestety dotyczył on również rowerów – po drodze napatoczyli się policjanci i powiedzieli że jazda na rowerze jest verboten. Na szczęście nie musieliśmy płacić żadnej strafe, natomiast przez dalszą część zwiedzania rowery musieliśmy prowadzić obok siebie, co w sumie chyba wyszło nam na dobre, bo dzięki temu więcej zobaczyliśmy. Troszkę czasu zajęło nam znalezienie odpowiedniej drogi wylotowej z
fota
Stylowe kamieniczki w Brnie.
miasta, gdyż oczywiście nie mogliśmy kierować się znakami na Wiedeń, prowadzącymi na drogę szybkiego ruchu.
W dalszej części trasy dał nam się we znaki silny wiatr w twarz, który na otwartym polu czynił z jazdy istną walkę z żywiołem. Na szczęście po kilku godzinach znacznie osłabł i odzyskaliśmy nadzieje na dojechanie jeszcze tego samego dnia do Austrii. Sprawa jednak stanęła pod znakiem zapytania, gdy droga na granicę okazała się zamknięta, a jadąc objazdem ją omijającym musielibyśmy nadrobić ponad 20 kilometrów! Pod znakiem oznaczającym zakaz wjazdu na zamkniętą drogę była jednakże umieszczona tabliczka, na której było napisane coś po czesku, co Konrad zinterpretował jako “nie dotyczy ruchu lokalnego”. Wspólnie wydedukowaliśmy, że widocznie droga jest przejezdna, lecz występują na niej utrudnienia w ruchu i widocznie tranzyt kierują dookoła. Ostatecznie stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i nie pojechaliśmy objazdem lecz wybraliśmy zamkniętą drogę. Okazało się, że wybór był trafny, gdyż droga okazała się dopiero co wybudowana, nawierzchnia była równa jak stół i tylko w niektórych miejscach nie była wykończona, a ruchu, z racji objazdu, nie było żadnego. Jechało się świetnie, wiatr już zupełnie ucichł, ale kapryśna aura zafundowała nam kolejną atrakcję w postaci krótkiego, acz intensywnego deszczu. Udało nam się jednak w porę przed nim schronić i nie zmoknąć za bardzo. Wydawało się, że nic już nie może nam przeszkodzić w przekroczeniu granicy austriackiej przed zapadnięciem nocy, gdy złapałem pierwszą na wyprawie i co więcej, pierwszą od ponad 5 tysięcy kilometrów przebiegu dętki, gumę. Ze względu na nowe opony (idealnie przylegające do obręczy i nie dające się ściągnąć) wymiana dętki nie była taka prosta, jednak dzięki pomocy wszystkich uczestników grupy udało się nam wspólnymi siłami problem rozwiązać. Ostatecznie granicę austriacką przekraczaliśmy późnym wieczorem i po raz kolejny szukaliśmy miejsca na obóz po ciemku. Rozbiliśmy się na kawałku pola, na którym nie było nic zasiane i poszliśmy spać, aby zregenerować siły na dalszą jazdę...
31.08.2006, DZIEŃ 3
 dystans:        97km
 od początku:   296km
Jadąc przez austriackie miejscowości dowiedzieliśmy się, że w tym kraju zbliżały się wybory parlamentarne. Wszędzie było pełno plakatów i reklam wyborczych. Zauważyłem uderzające podobieństwo do niezbyt dawnej kampanii wyborczej w naszym kraju. Jako, że nie miałem żadnego pojęcia o austriackich partiach politycznych ani ich programach zastanawiałem się na kogo bym głosował czerpiąc informacje jedynie z reklamowych plakatów i pomyślałem sobie z przerażeniem, że większość społeczeństwa w taki właśnie sposób podejmuje decyzje na kogo głosować w wyborach.
Było pochmurno i od czasu do czasu kropił trochę deszcz, ale nie na tyle, aby było to uciążliwe. Jechaliśmy przez teren lekko pagórkowaty, głównym elementem krajobrazu były pola słoneczników i kukurydzy, a bliżej Wiednia – winnice. Na peryferiach stolicy Austrii zatrzymaliśmy się na
fota
Wiedeń - widok na Dunaj.
zakupy, pod sklepem słychać było ludzi rozmawiających po polsku. Zupełnie nie zdziwiło ich to, że my też rozmawialiśmy w tym języku. Podczas zaledwie kilkugodzinnego pobytu w Wiedniu mieliśmy jeszcze okazję kilka razy usłyszeć język ojczysty na ulicy. Po zrobieniu zakupów (okazało się, że Austria wcale nie jest taka droga) udaliśmy się w kierunku centrum, szukając jednocześnie dogodnego miejsca na jedzenie. Ławki w parku niestety nie nadawały się do tego celu, gdyż deszcz cały czas kropił i były one mokre. Deszcz zaczynał padać coraz intensywniej i ostatecznie schroniliśmy sie pod dachem jakiegoś supermarketu budowlanego i tam zjedliśmy drugie śniadanie. Na szczęście deszcz w końcu ustał i rozpoczęliśmy zwiedzanie Wiednia. Jako, że byłem już wcześniej w tym mieście to niektóre miejsca były dla mnie znajome. Następnym celem naszej wyprawy była Bratysława. Przed wyprawą wyczytaliśmy w Internecie, że z Wiednia do Bratysławy prowadzi ścieżka rowerowa, jedna z najlepszych i najbardziej znanych w Europie. Udaliśmy się więc do informacji turystycznej, aby dowiedzieć się, jak na tą drogę trafić. Dostaliśmy tam bezpłatną mapę tej drogi. Ścieżka nazywa się “Donauradweg”, gdyż prowadzi wzdłuż Dunaju (zarówno Wiedeń, jak i Bratysława leżą nad tą rzeką) i okazało się, że aby na nią wjechać wystarczy udać się do najbliższego mostu i skręcić na bulwar. Po zrobieniu kilku zdjęć między innymi ratusza i opery udaliśmy się więc w kierunku mostu. Most był specyficzny, gdyż składał się z kilku części – na górze prowadziła droga dla samochodów, na dolnym poziomie po obu stronach znajdowały się ścieżki rowerowe i chodniki dla pieszych, a w środku (również pod drogą) jechało metro. Sam most łączył centrum Wiednia z nowoczesną dzielnicą, pełną oszklonych wieżowców. Nie obyło się oczywiście bez kilku zdjęć widoków na Dunaj. Zdjęcia te były o tyle cenne, że rzekę tą mieliśmy jeszcze okazję przekraczać wiele razy na różnych etapach naszej wyprawy, zbliżając się cały czas do jej ujścia – dzięki tym zdjęciom można więc porównać, jak wygląda rzeka na różnych swoich odcinkach.
Naddunajska ścieżka rowerowa zrobiła na nas wrażenie – równy jak stół asfalt, przystrzyżone obok trawniki, zastanawialiśmy się kiedy się
fota
Nowoczesna dzielnica Wiednia widziana z mostu.
skończy, bo nie wydawało się nam, aby coś takiego prowadziło aż do Bratysławy, odległej o 60 kilometrów. Droga była dobrze oznakowana, co nie przeszkodziło nam nieco zbłądzić. Błąd był nasz – zignorowaliśmy znaki i pojechaliśmy bulwarem nad samą rzeką, co poskutkowało wjazdem w ślepą uliczkę i koniecznością zawracania do najbliższych znaków. Według mapy droga miała prowadzić przez park krajobrazowy. Pierwszym krajobrazem, jaki ujrzeliśmy po wyjechaniu z miasta okazały się wprawdzie ogromne zakłady petrochemiczne, co nieco nas rozbawiło, niemniej jednak zaraz za nimi wjechaliśmy na wały i po obu stronach drogi mieliśmy drzewa, zarośla i dookoła było ładnie i zielono. Jechało się tak dobrze, że być może i dojechalibyśmy rozpędem do Bratysławy, niemniej jednak wśród rowerzystów, którzy mijali nas z przeciwnej stronie znaleźli się... Polacy. Poznali nas po nalepkach z napisem “PL” i Polską flagą, które przylepiliśmy sobie przed wyjazdem do sakw rowerowych (pomysł Antka). Była to grupa trzech rowerzystów jadących do Chorwacji przez Alpy. Spotkanie było bardzo miłe, wymieniliśmy wrażenia i postanowiliśmy wspólnie poszukać noclegu. Nie było to takie trudne, znaleźliśmy polankę, która wydawała się wręcz wymarzonym miejscem na nocleg. Nie obyło się jednak bez niespodzianek – po rozbiciu namiotów zorientowaliśmy się, że rozbiliśmy się w pobliżu lotniska – nad nami średnio co 15 minut przelatywały na niskiej wysokości samoloty zaraz po starcie. Na szczęście jeszcze zanim położyliśmy się spać samoloty przestały latać – albo zmienił się wiatr i zaczęły korzystać z innego pasa startowego albo w nocy samoloty po prostu nie startują. Nie była to jednak jedyna atrakcja tej nocy... Jak było już całkowicie ciemno, o bliżej nieokreślonej godzinie w pobliżu naszych namiotów dały się słyszeć bardzo dziwne i bardzo głośne dźwięki. Nikt nie odważył się wystawić nosa z namiotu, aby zbadać sprawę, niemniej jednak wspólnie doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej były to dziki. Trudno nam było stwierdzić czy dziki walczyły ze sobą czy się rozmnażały, niemniej jednak robiły przy tym strasznie dużo hałasu. Trwało to dość długo, w końcu jednak zwierzęta oddaliły się i udało się nam zasnąć.
1.09.2006, DZIEŃ 4
 dystans:        63km
 od początku:   359km
fota
Słoneczna pogoda
Rano obudziło nas piękne słońce i bezchmurne, niebieskie niebo. Ściślej rzecz biorąc to obudzili nas koledzy jadący do Chorwacji, gdyż chcieli się z nami pożegnać. Pożegnawszy się w pół śnie poszliśmy spać dalej i dopiero promienie słońca były w stanie wygonić nas z namiotu. Pierwsze 25 kilometrów trasy zrobiliśmy praktycznie bez zatrzymania, za sprawą idealnej wręcz pogody do jazdy (niebo a ziemia w porównaniu do deszczu z poprzedniego dnia) oraz idealnej drogi. Trzeba przyznać, że ścieżka rowerowa Wiedeń-Bratysława robi wrażenie. Okazało się, że nawierzchnia równa jak stół jest nie tylko w samym mieście, ale na całej długości drogi. Tak samo równiutko przystrzyżona trawa, co można uznać za swoiste kuriozum.
W Bratysławie mieliśmy zaplanowany nocleg w schronisku młodzieżowym, okazało się jednak, że nie było tam wolnych miejsc. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia na campingu pod Bratysławą i decyzja okazała się trafna, gdyż za niewielkie pieniądze wynajęliśmy domek. Pomimo iż przyjechaliśmy do Bratysławy stosunkowo wcześnie i po znalezieniu noclegu planowaliśmy jeszcze zwiedzanie, nikomu nie chciało się jechać do miasta, gdyż po pierwsze trzeba było załatwić wiele przyziemnych spraw (mycie, pranie, ładowanie elektroniki), a po drugie wszyscy byli spragnieni relaksu i zwolnienia tempa.
fota
Naddunajska ścieżka rowerowa.
2.09.2006, DZIEŃ 5
 dystans:       141km
 od początku:   500km
Tego dnia od samego rana byłem pełen energii i chęci do życia. Odpoczynek na campingu dobrze nam zrobił. Oprócz tego optymizmem napawało słońce, pogoda była co najmniej jak we Włoszech. Przed wyjazdem z miasta udaliśmy się na zwiedzanie starówki w ekspresowym tempie, aby mieć chociaż pogląd na to, jak ona wygląda. Na jednym z placów zaczepił mnie jakiś Francuz, z którym zamieniłem kilka słów. W stronę Budapesztu postanowiliśmy jechać dalej naddunajską ścieżką rowerową, aby sprawdzić jak daleko nas zaprowadzi i czy dalej będzie takiej dobrej jakości jak pomiędzy Wiedniem, a Bratysławą. Droga przerosła jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Nazwałbym ją cyklostradą, poprzez analogię do autostrady.
fota
Bratysława - widok na Dunaj.
Widok był bowiem dość niespotykany – droga naddunajska składała się z dwóch części – ze ścieżki dla rowerów, o szerokości normalnej drogi dla samochodów po której poruszały się całe wręcz tabuny rowerzystów oraz ze ścieżki dla jeżdżących na rolkach, o szerokości drogi rowerowej, po której jeździli ludzie na łyżworolkach, deskorolkach i wrotkach. Całość wyglądała dość komicznie, zwłaszcza że trafiliśmy akurat na sobotę i idealną pogodę, więc tłum mieszkańców Bratysławy spragniony ruchu na świeżym powietrzu był naprawdę spory. Oglądając ten fenomen w państwie o podobnym przecież do naszego poziomie rozwoju zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego u nas czegoś takiego nie ma i kiedy będzie. Przypomniała nam się jednak wypowiedź byłego prezydenta Warszawy “Nie przesadzajmy z budową ścieżek rowerowych”...
W miarę oddalania się od miasta ilość ludzi gwałtownie malała. Droga zaczęła prowadzić samym brzegiem rzeki i zwęziła się do standardowej szerokości drogi rowerowej, lecz nadal była asfaltowa. W pewnym momencie pojawiły się na niej chmary maleńkich muszek, które na szczęście nie gryzły, ale wchodziły do nosa, oczu, siadały wszędzie a były tak liczne, że po kilku minutach jazdy każdy z nas był z przodu cały czarny.
Po przejechaniu przez most droga zaczęła prowadzić wałem i tam, jakieś 40/50 kilometrów od Bratysławy nie było już żywej duszy. Trochę irytowały szlabany mające powstrzymać samochody od wjazdu na wał i niewygodny przejazd przez nie dla rowerzystów – trzeba było zwalniać albo omijać je bokiem po trawie. Drogą rowerową zrobiliśmy od centrum Bratysławy 80km, cały czas nad Dunajem, w kierunku Budapesztu. Jej jakość stopniowo pogarszała się i zjechaliśmy z niej dopiero gdy przekształciła się w wyboistą ścieżkę. Zjechaliśmy wtedy do najbliższej miejscowości i w dalszą trasę udaliśmy się drogami publicznymi. Zaciekawiło nas dwujęzyczne nazewnictwo przygranicznych wsi (granicą był Dunaj) – węgierskie i słowackie oraz ich mieszkańcy, którzy wyglądali inaczej niż Słowacy więc pewnie byli Węgrami.
Pod wieczór dojechaliśmy do miasteczka o nazwie Komarno. Nazwa chyba nie była przypadkowa, gdyż rzeczywiście było w nim bardzo dużo komarów.
fota
Droga rowerowa nad Dunajem.
Zlokalizowaliśmy tam supermarket i zrobiliśmy zakupy, a także zjedliśmy kolację przy stolikach, pod tym supermarketem ustawionych. Kolację z prawdziwego zdarzenia, bo Konrad nawet wyciągnął palnik i zrobił kus-kus. W międzyczasie sklep ten został zamknięty, a gdy już mieliśmy się zbierać zdziwiła nas i rozśmieszyła ostra muzyka typu “upa-upa” na cały regulator z głośników pod supermarketem. Knorr skwitował to tak: “grają aby im się towar lepiej wykładał”. I chyba rzeczywiście, doszliśmy do wniosku, że to ludzie wykładający towar na półki przez całą noc ustawiają sobie taką muzykę, aby nie zasnąć.
Jako, że od rana rozpierała nas energia postanowiliśmy tego dnia pojechać jeszcze trochę w nocy. Nałożyliśmy na siebie odblaskowe kamizelki (kupiłem taką na stacji benzynowej właśnie w Komarnie), przejechaliśmy przez most na Dunaju i znaleźliśmy się na Węgrzech. Nie jechało się jednak najciekawiej ze względu na to, że nic poza drogą nie było widać i ostatecznie około 23:30 rozbiliśmy obóz na ściernisku, po zrobieniu w sumie 141km. O rozbiciu namiotów przesądził też fakt, że w oddali było już widać światła niewielkiego miasta, przez które nie mieliśmy ochoty przejeżdżać w nocy, ze względu chociażby na zwiększone prawdopodobieństwo pobłądzenia. Był to najdłuższy dzienny dystans i zarazem pierwszy dzień w którym zrobiliśmy więcej niż 100km. Konrad przed położeniem się spać miał dodatkowe zajęcie, gdyż rozlało mu się mleko w sakwie.
3.09.2006, DZIEŃ 6
 dystans:       109km
 od początku:   609km
Pierwsze kilometry drogi były bardzo przyjemne, gdyż do Tata, bo tak nazywało się wspomniane wcześniej miasto, jechało się trochę z górki. Widocznie w nocy wjechaliśmy na niewielki płaskowyż. Po ciemku nie wiadomo czy się jedzie w górę czy w dół, ze względu na brak punktów odniesienia (oczywiście przy niewielkich nachyleniach). W Tata (a może w Tacie, nie wiem czy tą nazwę powinno się odmieniać czy nie?) miał miejsce tradycyjny postój na stacji benzynowej na poranną toaletę.
Powszechnym widokiem na węgierskich drogach są motocykliści, co jest chyba specyfiką tego kraju, bo nigdzie indziej takich ich ilości nie
fota
Miasteczko na Węgrzech.
widziałem. Już podczas dość krótkiego naszego postoju przez stację przewinęło się ich kilka. Ich maszyny zajmują chyba całe spektrum możliwych kategorii silnikowych jednośladów – od skrzeczących motorynek przypominających naszego Komara do lśniących krążowników szos w stylu Harleya (tych drugich oczywiście znacznie mniej niż pierwszych). Krótki postój to oczywiście pojęcie względne, zwłaszcza gdy 5 osób potrzebuje skorzystać z jednej łazienki. W końcu jednak ruszyliśmy w dalszą drogę. Droga ta wiodła przez niezbyt wysokie góry. Nie było to dla nas zaskoczeniem, gdyż wynikało to z mapy. Góry to może za dużo powiedziane, bardziej pagórki, gdyż szczyty miały po 300-400 metrów n.p.m, ale mimo wszystko podjazdy były. Na jednym z dłuższych podjazdów dał o sobie znać fakt, że nie zjedliśmy porządnego śniadania, w związku z czym zatrzymaliśmy się w celu uzupełnienia spalonych kalorii w miejscu, które wydawało się nam leśnym parkingiem. Okazało się, że był to parking przed wejściem do ogrodu botanicznego, położonego w środku lasu. Warunki do jedzenia mieliśmy komfortowe, gdyż były ławki i stoliki.
Niewątpliwą zaletą podjazdów jest to, że zawsze za nimi muszą być jakieś zjazdy i tak też było w tym przypadku. Na jednym z takich zjazdów wiatr zdmuchnął mi czapkę z daszkiem z głowy, a jako że jechałem prawie 50km/h, hamowanie i podjazd z powrotem pod górę nie bardzo mi się uśmiechało, więc nie wróciłem się. Jak zjazd się skończył i “otrzeźwiałem” pomyślałem sobie, że trzeba było się jednak wrócić, ale podjazd z powrotem od samego dołu tym bardziej mi się nie uśmiechał.
fota
Pola spalonych słoneczników. W tle góry.
W tej części Węgier, przez którą przejeżdżaliśmy, deszcz nie padał najprawdopodobniej od bardzo dawna, co można było wywnioskować po spalonych polach słoneczników i kukurydzy. Szczerze mówiąc widok był dość przygnębiający – całe połacie uschniętych, martwych roślin. Dla rolników musiała to być katastrofa.
Gdzieś po drodze zatrzymaliśmy się aby uzupełnić ubytki picia, bo trzeba przyznać, żar się z nieba lał. Każdy kupił pierwszą z brzegu wodę. Zapłaciliśmy, nie wiedząc nawet ile, gdyż nie nabraliśmy jeszcze wprawy w przeliczaniu węgierskich forintów, a przecież ile może kosztować woda. Okazuje się, że może całkiem sporo. Po obejrzeniu paragonów okazało się, że Antek zapłacił za półtoralitrową butelkę wody ponad 5 razy więcej niż pozostali. Przeliczyliśmy podaną w forintach cenę na polskie pieniądze i okazało się, że zapłacił za nią 10 złotych, gdyż zupełnie niechcący kupił ekskluzywną wodę “Evian”. Zaczęliśmy się śmiać i degustować napój. Zgodnie stwierdziliśmy, że w smaku niczym nie różni się od zwykłej wody.
Droga do Budapesztu pięła się cały czas pod górę, co bardzo nas dziwiło, gdyż stolica Węgier leży przecież nad Dunajem, a nie w górach. Cały czas wydawało się nam, że podjazd za chwilę się skończy. Kąt nachylenia jednak uparcie nie chciał się zmienić. Zdziwieni wyciągnęliśmy mapę i przyjrzeliśmy się jej dokładniej – okazało się, że wjeżdżaliśmy od miasta od strony wzgórza, którego szczyt leży na wysokości 500m n.p.m., a z Budapesztu prowadzi na niego kolejka linowa. Droga którą jechaliśmy przebiegała tuż koło tego wzgórza. Nastawialiśmy się na piękną panoramę miasta, ale niestety wszystko zasłaniały drzewa. Po szaleńczym zjeździe do miasta zatrzymaliśmy się w McDonaldzie, aby szybko coś przekąsić. Na początku chciałem znaleźć miejsce, gdzie można zjeść coś węgierskiego, ale ostatecznie głód i możliwość jego natychmiastowego zaspokojenia wzięły górę.
fota
Budapeszt - panorama miasta ze wzgórza Gelerta.
Po wjechaniu do centrum skierowaliśmy się na wzgórze Gellerta, na które zaprowadził nas Konrad, który w Budapeszcie kiedyś już był. Na wzgórzu znajdowała się cytadela i rozpościerała się z niego piękna panorama miasta, co wynagrodziło nam brak takiego widoku podczas wjazdu do stolicy Węgier. Zrobiliśmy zdjęcia i gdy już ponapawaliśmy się widokiem, ruszyliśmy dalej.
Budapeszt okazał się bardzo dużym miastem i zanim z niego wyjechaliśmy zrobiło się ciemno. Po drodze szukaliśmy otwartego sklepu w celu kupienia chleba, co wbrew pozorom nie było łatwe, jako że akurat wypadała niedziela. Poszukiwania były mówiąc szczerze dość chaotyczne i znaleźliśmy sklepik dopiero na peryferiach. Był w nim chleb, ale sprzedawca oznajmił nam, że chleb jest z piątku i nie nadaje się do jedzenia. Nie kupiliśmy go, co było błędem, bo trzydniowy chleb da się przecież zjeść, nie mieliśmy już żadnego zapasu, a dalej sklepu już nie było. Na kolację zjedliśmy więc makaron.
4.09.2006, DZIEŃ 7
 dystans:        74km
 od początku:   683km
Rano, po przejechaniu zaledwie półtora kilometra udaliśmy się na kąpielisko. Było to ogrodzone jeziorko z plażą, leżakami, zjeżdżalnią, możliwością wypożyczenia rowerów wodnych i tym podobnymi atrakcjami. Za wstęp trzeba było zapłacić jakieś grosze. Ludzi nie było w ogóle. Nic dziwnego, kto w poniedziałek rano idzie na kąpielisko? Zaletą tego przybytku były prysznice i łazienka co pozwoliło, na umycie się z użyciem
fota
Poranne zwijanie obozu.
mydła i wypranie rzeczy. Pewnie wylegiwalibyśmy się na leżakach dłużej, gdyby nie wygonił nas stamtąd głód. Mi chyba doskwierał najbardziej, jako że rano nie zjadłem śniadania, licząc na zakupienie jedzenia w pierwszym sklepie po drodze. Łukasz podzielił się ze mną ostatnią kromką chleba, ale to nie wystarczyło.
Przejechaliśmy przez pierwszą miejscowość i nie znaleźliśmy w niej sklepu spożywczego, mimo że znaleźliśmy tam aptekę, pocztę, a nawet bankomat. Wydawało się to nam niepojęte i po napotkaniu tabliczki oznajmującej koniec miejscowości wróciliśmy się. Po dokładniejszym zbadaniu sprawy udało nam się namierzyć piekarnię. W sklepie porozumiewaliśmy się na migi, gdyż sprzedawczyni nie mówiła po angielsku, a język węgierski z naszego punktu widzenia nie różnił się wiele od języka chińskiego. Kupiliśmy w niej świeży chleb, który smakował wyśmienicie.
Tego dnia dane nam było jechać przez Nizinę Węgierską. Myślę, że trafniejszą nazwą byłaby Równina Węgierska. Krajobraz określiłbym jako kompletne pustkowie, najbardziej przypominał prerię. Czegoś takiego nie było nawet w dzikiej Finlandii – tam przynajmniej były lasy lub chociaż jakieś zarośla. Tutaj po obu stronach drogi jak okiem sięgnąć pola i łąki po sam horyzont. Co więcej, droga była prosta, jakby pociągnięta od linijki. Przez dobre kilkanaście kilometrów nie uświadczyliśmy żadnego zakrętu, nawet najmniejszego zagięcia. Śmialiśmy się, że jakiś inżynier po prostu zlokalizował na mapie dwa punkty – miejscowości, które miała łączyć droga, pociągnął pomiędzy nimi kreskę i według tego “projektu” zbudowano drogę.
fota
Bezkresne równiny.
Obóz rozbiliśmy w miejscu, które nie wszystkim (w tym mi) się podobało, ale Konrad z Tomkiem uparli się, że chcą się tam rozbijać, bo robiło się ciemno i po ciemku niczego lepszego nie znajdziemy. Namioty rozbiliśmy całkiem blisko wsi, od drogi odgradzał nas wprawdzie niewielki zagajnik, ale z drugiej strony biegła linia kolejowa. Atrakcje muszą być, mieliśmy już hałasujące samoloty, dziki, teraz kolej na pociągi. Wprawdzie linia na główną magistralę nie wyglądała, ale ledwo co rozłożyliśmy namioty przejechał pociąg, po czym zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma szans, aby taki hałas nas nie obudził. Jedyna nadzieja, że w nocy pociągi tędy nie jeżdżą. Dodatkową atrakcją były krowie placki, które mogły sugerować, że o 5 rano obudzą nas krowy.
Jakby tego było mało podczas robienia kolacji ktoś do nas zaczął coś wołać. Na początku postanowiliśmy udać, że nas nie ma, ale szybko dotarło do nas, że to głupi pomysł, więc wysłaliśmy Tomka i Konrada (w końcu oni wybrali to miejsce na nocleg) na zwiady. Wołali do nas jacyś dwaj tubylcy, który najwyraźniej chcieli się zorientować co my za jedni i co robimy na łące koło wsi. Komunikacja nie szła zbyt dobrze ze względu na barierę językową. W końcu jeden z nich zadzwonił z komórki na policję. Na szczęście policjant potrafił porozumieć się po angielsku i Konrad z Tomkiem wytłumaczyli mu, że jesteśmy z Polski, jedziemy do Aten, chcemy przenocować i następnego dnia sobie pojedziemy. Policjant przetłumaczył to tubylcowi, który wyraźnie ucieszył się, że jesteśmy z Polski. Najwyraźniej Polak, Węgier dwa bratanki. Policja pełniąca funkcję tłumacza odjechała, koledzy wrócili, opowiedzieli nam całą sytuację i udaliśmy się na spoczynek.
5.09.2006, DZIEŃ 8
 dystans:       107km
 od początku:   790km
Podczas zwijania obozu podjechał do nas na rowerze Węgier, z którym poprzedniego dnia nie mogliśmy się dogadać. Wymieniliśmy się e-mailami (w zasadzie to nie wiem po co, gdyż i tak żaden z nas nie byłby w stanie zrozumieć co napisał drugi, natomiast zaskoczyło mnie trochę że w takiej wsi ludzie korzystają z internetu) i kazał nam za sobą jechać, aby nam coś pokazać. Pojechałem z Konradem, a reszta została w celu dokończenia zwijania namiotów. Węgier próbował nam coś wytłumaczyć, używając co chwila słowa “tabor”, ale niewiele zrozumieliśmy. W końcu pokazał nam swój ogródek (w zasadzie wyglądało to trochę jak skrzyżowanie sadu z parkiem) i chyba chodziło mu o to, że mogliśmy się tam rozbić i że jak będziemy wracać to żebyśmy tam właśnie rozbili namioty. W sumie to bardzo miło z jego strony, nie mieliśmy jednak siły tłumaczyć, że nie będziemy już tędy przejeżdżać i że wracamy samolotem...
Rano jakiś owad ugryzł mnie w nogę. Nie udało mi się go dorwać na gorącym uczynku, ale przyjąłem, że najprawdopodobniej była to osa. Pierwsze kilometry były dla mnie dość nieprzyjemne, gdyż ugryzienie było w takim miejscu, że bolało, gdy zginałem nogę podczas pedałowania. Na szczęście pomogła maść na ugryzienia, którą znaleźliśmy w apteczce i po kilku godzinach zupełnie mi przeszło.
Obok drogi na Serbię przez dłuższy czas były ścieżki rowerowe, wprawdzie nieporównywalne z tą pomiędzy Wiedniem, a Bratysławą, ale były. Przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze w sklepie rowerowym, aby kupić SirToPPowi oponę, która zniszczyła mu się w Bratysławie. Nikt z nas nie miał już forintów, a sprzedawca nie chciał nam sprzedać opony za euro, ale gdy zbieraliśmy się do odjazdu namyślił się i ostatecznie ubiliśmy interes. Przed samą granicą kupiłem jeszcze z Łukaszem na spółkę ogromny węgierski chleb. Trzeba przyznać, że pieczywo Węgrzy robią dobre.
fota
Łukasz i ja w Suboticy.
Wjeżdżając do Serbii czułem pewien dreszczyk emocji, gdyż kraj budzi niezbyt pozytywne skojarzenia. Spodziewaliśmy się kolejek na granicy, ale nie było prawie nikogo i odprawa przebiegła sprawnie. Zaraz za granicą rozpoczęła się wieś, której widok sprawił, że poczułem się jakbym wjechał do innego świata. Przepaść cywilizacyjna jest jednak duża. Biedę niestety widać. Pozytywne wrażenie robi obecność ścieżki rowerowej, negatywne jednak jej jakość. Do tego stopnia, że ostatecznie zdecydowaliśmy się jechać po ulicy. Ilość ludzi poruszających się na rowerach była jednak duża, oczywiście były to starodawne pojazdy typu “Ukraina”.
Niemniej jednak pierwsze miasto za granicą – Subotica, a przynajmniej jej centrum – robi wrażenie miasta europejskiego. Znajdujące się przy głównym deptaku restauracje sprawiały dobre wrażenie, wszędzie było widać dużo Węgrów i bardzo prawdopodobne, że to oni napędzają tutaj koniunkturę. Co dziwiło to ceny produktów spożywczych wyższe niż w Polsce, później okazało się jednak, że odpicowane centrum handlowe, w którym ceny te sprawdzaliśmy nie jest typowym sklepem, w którym zaopatrują się Serbowie. W oczy rzucało się też podejście Serbów do przepisów ruchu drogowego, które eufemistycznie można by było określić jako dość nonszalanckie. Zwłaszcza, że samochody, którymi się poruszają nie należą do najnowocześniejszych.
Wieczorem postanowiliśmy zbadać gościnność Serbów i zanocowaliśmy „na gospodarza”, kilka kilometrów za Suboticą. Rozbiliśmy namioty przy polu kukurydzy, a gospodarze poczęstowali nas rakiją własnej roboty, czyli po prostu bimbrem, który przynieśli nam w plastikowej butelce po coca-coli. Wieczorem dostałem sms od rodziców, w którym napisali, że następnego dnia będzie mecz Polska-Serbia. Zastanawialiśmy się w co będzie ten mecz, ale stwierdziliśmy, że pewnie w piłkę nożną. W nocy kilka razy obudziło mnie stado szczekających psów gospodarzy, którym (psom, nie gospodarzom) najwyraźniej nie podobała się nasza obecność.
6.09.2006, DZIEŃ 9
 dystans:       133km
 od początku:   923km
Pożegnawszy się z gospodarzami wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się po kilkunastu kilometrach nad jeziorem, aby się wykąpać i co nie co zjeść. Jezioro znajdowało się przy drodze i przy brzegu stało coś w rodzaju baru, gdzie kilka osób przy stolikach raczyło się piwem lub innymi napojami. Tam spotkała nas dziwna sytuacja. Otóż podczas jedzenia śniadania podeszła do nas dziewczyna mniej więcej w naszym wieku i
fota
Poranek w Serbii.
łamaną angielszczyzną poprosiła nas, abyśmy dali jej coś do jedzenia, bo jest głodna. Trochę dziwnie się poczuliśmy, niemniej jednak podzieliliśmy się kanapkami. Dziewczyna zachowywała się trochę nietypowo, niemniej jednak na specjalnie biedną nie wyglądała. Po zjedzeniu kanapki zaczęła zadawać standardowe pytania skąd jesteśmy i gdzie jedziemy, po czym zaprosiła nas do stolika, przy którym siedziała razem z dwoma chłopakami. Jeden z nich chciał nam wszystkim postawić po piwie, co nieco kontrastowało z prośbą dziewczyny o coś do jedzenia. Odmówiliśmy, gdyż roweru, tak samo jak samochodu, po alkoholu się nie prowadzi. Tomek jednak skusił się na coca-colę, za którą rzeczywiście jeden z Serbów zapłacił. Rozmowa niespecjalnie się kleiła ze względu na poziom znajomości języka angielskiego spotkanych przez nas ludzi, a także na ich stan upojenia alkoholowego. Niemniej jednak dowiedzieliśmy się od nich kilku rzeczy, po pierwsze poradzili nam pojechać do Nowego Sadu, a po drugie odradzili jazdę do Belgradu, mówiąc, że jest brzydki, brudny i zatłoczony. Ostatecznie pożegnaliśmy się, mówiąc, że musimy jechać dalej, oni zaś (będąc po co najmniej kilku piwach) wsiedli do samochodu przypominającego dużego fiata i odjechali...
Krajobraz północnej Serbii okazał się bardzo monotonny. Jedna wielka równina, a na niej pola, pola i jeszcze raz pola. Przypuszczam, że nadal funkcjonuje tam coś w rodzaju naszych PGRów, gdyż wyglądało to mniej więcej tak – 10 kilometrów pól tego samego zboża, następnie jakaś mała miejscowość z kilkoma domkami i dużym gospodarstwem rolnym, potem znowu 10 kilometrów jakiegoś innego zboża, i tak dalej. Przez pierwszą połowę trasy nie spotkaliśmy prawie żadnych samochodów, jechaliśmy prawie w ogóle nie uczęszczaną drogą przez pustkowie, przez większość czasu jedynym śladem cywilizacji była asfaltowa droga i pola uprawne po obu jej stronach. Ostatecznie dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, gdzie pracownik stacji benzynowej widząc, że jesteśmy z Polski spytał się nas czy będziemy oglądać mecz.
W porze obiadowej zatrzymaliśmy się w przydrożnym zajeździe i zamówiliśmy tam naleśniki. Mówiąc szczerze baliśmy się zamawiać czegokolwiek innego, gdyż byliśmy tam jedynymi klientami, a przybytek nie wyglądał na uczęszczany. Naleśniki były średnie, ale zawsze to coś ciepłego. Podczas dalszej drogi przejeżdżaliśmy przez małą miejscowość, w której znajdowała się duża fabryka, nie dowiedzieliśmy się jednak czego. Trafiliśmy akurat na koniec którejś zmiany, gdyż z fabryki wylewał się ogromny tłum ludzi na rowerach i podążał w różnych kierunkach. Zakład wyglądał na jedynego pracodawcę w okolicy i najprawdopodobniej pracownicy po pracy rozjeżdżali się do okolicznych wsi. Wprawdzie dojeżdżanie do pracy na rowerze charakterystyczne jest dla krajów bardzo wysoko rozwiniętych, jak Holandia czy kraje skandynawskie, tutaj jednak przypuszczam, że używanie roweru jako środka lokomocji nie było wolnym wyborem lecz przymusem związanym z brakiem pieniędzy na samochód. Najprawdopodobniej jak sytuacja w Serbii się poprawi ludzie Ci kupią sobie samochody i zaczną nimi dojeżdżać do pracy, po kilku latach jednak wszystkie okoliczne drogi tak się zakorkują, że jazda samochodem przestanie być możliwa, a mieszkańcy z powrotem przerzucą się na rowery. To są jednak tylko moje osobiste przemyślenia.
fota
Rządowy budynek w Nowym Sadzie.
Co do korkowania się dróg to chyba nie jest to kwestia odległej przyszłości, gdyż zaraz za wyjazdem z miejscowości natrafiliśmy na korek, złożony jednak głównie z ciężarówek, których na Serbskich drogach jest chyba więcej niż samochodów osobowych. Okazało się, że korek spowodowany był remontem mostu i ruchem wahadłowym. Korek oczywiście bez problemu ominęliśmy rowerami, nie był on zresztą specjalnie długi, ale przy wjeździe na most rozśmieszył nas taki oto obrazek – korek z drugiej strony sięgał po horyzont i zupełnie się nie przesuwał, natomiast samochody ze strony z której przyjechaliśmy wjeżdżały bez przerwy na most nie zważając zupełnie na to, że światło zmieniało się raz na czerwone raz na zielone. Widocznie na serbskich drogach obowiązuje zasada „kto pierwszy ten lepszy”.
Późnym popołudniem wjechaliśmy do Nowego Sadu. Jego przedmieścia zrobiły na nas fatalne wrażenie. Knorr skwitował to dwoma stwierdzeniami „Afryka dzika” oraz „ja nie chcę do Belgradu”. Po pierwsze straszny ruch na drodze. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że zarówno droga, jak i samochody po niej jeżdżące były fatalnej jakości. Nie przeszkadzało to jednak kierowcom, którym wydawało się chyba, że kierują samochodami rajdowymi, a zachowania jakich byliśmy świadkami pozwalają mniemać, że Polscy kierowcy są wzorem kulturalnej i przepisowej jazdy. Do tego wszechobecne tumany kurzu i pyłu wzbijane przez przejeżdżające ciężarówki, odrapane kamienice i ogólny brud.
fota
Na rynku w Nowym Sadzie.
W miarę zagłębiania się w centrum miasta nasze odczucia na jego temat ulegały stopniowej poprawie. Widać, że miasto jest stopniowo modernizowane i restaurowane, a działania te rozpoczęto od centrum. Trzeba jednak przyznać, że odpicowany rynek daje dość złudne wyobrażenie o reszcie miasta. Na rynku zaczepił nas człowiek z aparatem, który zapytał się czy może nam zrobić zdjęcie, po czym to uczynił, podziękował i odszedł. Zastanawialiśmy się kto to był i padło przypuszczenie, że przedstawiciel biura promocji miasta, najprawdopodobniej był to jednak jakiś zagraniczny turysta. Zaraz potem spytaliśmy się napotkanego młodego chłopaka na rowerze (wiek oceniłbym na nasze gimnazjum) o drogę na Belgrad. Nie pamiętam już kto zaczął rozmowę, ale uderzył mnie fakt, że mówił bardzo dobrze po angielsku z perfekcyjnym wręcz akcentem. Ciekawe było również to, że jako kolejna już osoba odradzał nam jazdę do Belgradu. Pytaliśmy się go dlaczego, a on na to odparł, że Nowy Sad jest taki bardziej europejski, a Belgrad to taki... no wiecie. Specjalnie dużo się nie dowiedzieliśmy. Zastanawialiśmy się czy nie zrezygnować z Belgradu, skoro wszyscy miejscowi odradzali nam tam jechać, ale postanowiliśmy nie zmieniać planów, zwłaszcza że przykładowo wielu Polaków również ma złe zdanie o Warszawie (i Warszawiakach), mimo iż nie jest ono specjalnie uzasadnione. Zdecydowaliśmy się więc nie polegać na opinii innych, ale wyrobić sobie własną. Chłopak wyprowadził nas na właściwą drogę, a następnie wytłumaczył nam, jak mamy jechać dalej.
fota
Twierdza Petrovaradin. Oczywiście nad Dunajem.
Gdy dojechaliśmy do mostu na Dunaju naszym oczom ukazała się twierdza Petrovaradin. Położona nad samą rzeką, o zachodzie słońca wyglądała bardzo okazale. Nie omieszkaliśmy zrobić kilku zdjęć, po czym pojechaliśmy w kierunku Belgradu. Był to chyba najbardziej stresujący etap podróży. Zrobiło się ciemno, a droga okazała się kręta i przez góry, a po obu stronach rosły drzewa, przez co widoczność była ograniczona – wyjeżdżający z za zakrętu samochód mógł zauważyć nas dopiero w ostatnim momencie. Do tego ruch był spory, co dziwiło nas ze względu na to, iż droga na mapie była zaznaczona jako drugorzędna. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć miejsce na nocleg, ale ze względu na ukształtowanie terenu nie było to łatwe. Ostatecznie wjechaliśmy w pierwszą lepszą drogę w las i zdecydowaliśmy się znaleźć koło niej jakikolwiek nocleg. Przy bliższym rozeznaniu las okazał się sadem, a droga prowadziła do prywatnych posesji. Całość wyglądała dość dziwnie, zwłaszcza że było ciemno. W okolicy było kilka fundamentów domów, wyglądających na porzucone – tak jakby budowa rozpoczęła się dawno temu i została nagle przerwana. Zaczęliśmy snuć domysły, że ludzie pouciekali stamtąd gdy wybuchła wojna. W jednym z fundamentów znaleźliśmy butelki z jakimś płynem. Myśleliśmy, że to bimbrownia, ale płyn alkoholem nie śmierdział, nie znaleźliśmy też żadnej aparatury do jego pędzenia. Paręset metrów dalej jednak bardzo wyraźnie czuć było alkohol, co utwierdziło nas w przekonaniu, że bimbrownia musi się gdzieś w okolicy znajdować. Postanowiliśmy jednak nie szukać, bo pomyśleliśmy sobie, że być może ktoś jej pilnuje i komuś może się nie spodobać fakt naszych odwiedzin w tymże przybytku. Ostatecznie znaleźliśmy dom, który nie wyglądał na całkowicie porzucony, mimo iż aktualnie nikogo w nim nie było. Budynek bardziej wyglądał na jakiś schron, altankę lub sam nie wiem co niż dom mieszkalny. Był zamknięty na kłódkę, a okna zabite były deskami, ale obok rosły kwiatki, które wyglądały, jakby ktoś je pielęgnował. Obok domku był też stolik. Znaleźliśmy też butelkę po wodzie mineralnej z datą produkcji z 2006 roku, co oznaczało, że ktoś do tego domku jednak nie tak dawno przychodził. Być może był to serbski odpowiednik wakacyjnej daczy... Szczerze mówiąc nie podobało mi się to miejsce, jego klimat oddziaływał jakoś tak negatywnie na psychikę. Ale aby znaleźć cokolwiek innego trzeba by z powrotem wyjechać na szosę, co po ciemku nie było rozsądne. Z nadzieją, że w nocy jednak nikt nie przyjdzie rozbiliśmy przed nim namioty i położyliśmy się spać.
7.09.2006, DZIEŃ 10
 dystans:       108km
 od początku:  1031km
Rano okazało się, że miejsce wcale nie było takie złe. Teren był górzysty i widok był całkiem ładny, dacza również nie wyglądała już tak
fota
Dacza obok której spaliśmy.
upiornie jak w nocy. Dojazd do Belgradu okazał się fatalny. Jechaliśmy dalej drogą, która nie spodobała się nam poprzedniego dnia. Była to droga drugorzędna, równoległa do autostrady, łącząca Nowy Sad z Belgradem. Wydawało się nam, że ruch powinien być znikomy, gdyż wszyscy wybiorą autostradę. Było jednak zupełnie odwrotnie, gdyż autostrada była płatna. Chcieliśmy gdzieś zboczyć, nawet odpuszczając sobie Belgrad, ale z mapy wynikało, że innej drogi w okolicy nie było (autostradą jechać rowerem nie wolno), a ze względu na niezbyt gęsto rozmieszczone mosty na Dunaju jedyną możliwością pojechania dalej w kierunku Rumunii było przekroczenie rzeki w Nowym Sadzie (do którego musielibyśmy się sporo wracać) lub w Belgradzie. Trzeba też przyznać, że dróg w Serbii jest bardzo mało, co widać chociażby gołym okiem patrząc na mapę, a te, które są, są kiepskiej jakości. Nie było więc wyjścia, trzeba było zgodnie z pierwotnym planem jechać do Belgradu. Być może właśnie ze względu na dojazd wszyscy odradzali nam to miasto? Na szczęście górki dość szybko się skończyły i wjechaliśmy na równinę. Na ostatnim jednakże odcinku niewielkich już pagórków Konrad wpadł w koleinę (należy nadmienić, że droga była nad wyraz dziurawa) i w sposób bardzo efektowny się przewrócił. Na szczęście nic za nim nie jechało, bo mogło być nieciekawie. Aby było weselej to miejsce, gdzie to się stało oznaczone było znakiem „uwaga czarny punkt”, a aby było jeszcze weselej to na tym znaku widać było dziury wyglądające na dziury po kulach, jakby ktoś do niego strzelał. Chwilę trwało zanim Konrad doszedł do siebie. Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy zawołała nas kobieta z sadu, który znajdował się po drugiej stronie drogi. Wręczyła nam reklamówkę pełną owoców (z tego co pamiętam były tam jabłka, winogrona i brzoskwinie) i powiedziała „na zdrowie”. Wzruszająca aż ludzka bezinteresowna życzliwość.
Im bliżej Belgradu tym ruch był (jeszcze) większy. Co gorsza, po drodze jeździły chyba same zdezolowane samochody sprzed chyba 20 lat, jeżdżące na zakazanej już w Polsce śmierdzącej benzynie ołowiowej, a także ciężarówki, z których rur wydechowych leciał czarny dym. Poruszanie się rowerem w tych warunkach nie należało do najprzyjemniejszych. W ramach porównania można powiedzieć, że dojazd do Nowego Sadu był relaksujący w porównaniu z dojazdem do Belgradu.
fota
Most na rzece Sawa - dopływie Dunaju.
W końcu udało się nam jednak wjechać do stolicy Serbii. Podczas przejazdu przez most na rzece Sawa, dopływie Dunaju, złapałem gumę, już drugą na tej wyprawie, tym razem w tylnym kole. Dziurę bardzo łatwo było znaleźć, po prostu w dętkę wbił się jakiś ostry metalowy opiłek, więc załataliśmy ją łatkami samowulkanizacyjnymi.
Centrum Belgradu wygląda przyzwoicie. Szkoda, że tak naprawdę nie zwiedziliśmy miasta tylko przez nie przejechaliśmy. Byliśmy tak zmęczeni ruchem na drodze, że chcieliśmy jak najszybciej dojechać do jakiegoś spokojniejszego miejsca. Ruch w Belgradzie był chyba kulminacją tego, co udało nam się w tej materii zobaczyć w Serbii. Jeśli napiszę, że kierowcy parkowali samochody na środku pasa, a na rondzie większość jechała w prawo, ale część ścinała sobie drogę jadąc w lewo, to opiszę tylko ułamek tego, co tam się działo. Trzeba przyznać, że jazda w tych warunkach rowerem była nawet dosyć zabawna, gdyż miasto oczywiście było totalnie zakorkowane, a rowerem można było przeciskać się pomiędzy stojącymi samochodami i wjeżdżać tam, gdzie samochód po prostu się nie mieścił. W taki dziki sposób przejechaliśmy pół miasta, aby ostatecznie się zgubić, spytać o drogę napotkanego rowerzystę i dowiedzieć się, że jedziemy w złym kierunku. Na szczęście rowerzysta dość dokładnie wytłumaczył nam, jak mamy jechać i udało nam się odnaleźć właściwą drogę. Cała filozofia polega na tym, że w Belgradzie istnieje jeden, tak, dokładnie jeden, most na Dunaju i jedyna droga z miasta w kierunku Rumunii prowadzi przez ten właśnie most. Nie trudno się domyśleć, że na moście ruch osiągał apogeum, a zważywszy na to, że nie na całej jego długości był chodnik, przejazd przez niego rowerem nie należał do najprzyjemniejszych. Zaraz za mostem skręciliśmy na wał i ścieżką pojechaliśmy do Panceva, miasteczka po drodze do Rumunii. Nareszcie trochę spokoju. Pomimo zmęczenia psychicznego spowodowanego trudnymi warunkami jazdy nie żałuję, że jechaliśmy przez Belgrad. Wprawdzie nie zwiedziliśmy miasta, ale przejeżdżając przez nie zobaczyliśmy sporo rzeczy, które sprawiły że mam w pamięci pewien obraz stolicy Serbii. Ulice wyglądały specyficznie, inaczej niż w Polsce lub w
fota
Ruch w Belgradzie.
zachodnich krajach, mimo iż tak do końca nie potrafię opisać, dlaczego. Być może dlatego, że wszechobecny był tutaj w Polsce już rzadko spotykany socrealizm, zarówno w architekturze, jak i w ogólnym wyglądzie witryn sklepowych, kiosków czy innych spotykanych na ulicy obiektów. Troszeczkę przypominało mi to krajobraz z filmów o PRLu bądź wygląd ulic, jaki pamiętam jak przez mgłę z bardzo wczesnego dzieciństwa. Z prostymi, obskurnymi socrealistycznymi budowlami kontrastowały zabytkowe kamienice oraz nowoczesne szklane biurowce. Obok rozklekotanych chyba trzydziestoletnich samochodów po dziurawych i zaśmieconych drogach jeździły nowoczesne limuzyny, a komunikację miejską stanowiły autobusy podobne do wycofywanych już przez wrocławskie MPK Ikarusów. Na chodnikach z kolei pełno było różnego rodzaju budek w których sprzedawano jedzenie typu fast food. Wielkomiejski zgiełk dodatkowo powodował, że po wyjeździe z miasta miałem kompletny mętlik w głowie i wszystkie pozytywne i negatywne wrażenia całkowicie się wymieszały.
fota
Jedyny w Belgradzie most na Dunaju.
W Pancevie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego, który wyglądał również trochę jak z poprzedniej epoki. Wędlina, jaką tam kupiłem była jednak dobra. Jako, że wybór był mały postanowiłem sprawdzić co jest w sklepie obok. Sklep obok był jeszcze ciekawszy, gdyż był to sklep “nabiałowy”, jedynym asortymentem, jaki w nim sprzedawano było mleko, śmietana, jogurt i dwa albo trzy rodzaje sera. W sumie ilość dostępnych towarów można było policzyć na palcach. Droga na granicę Rumuńską za Pancevem okazała się mało uczęszczana, co nas ucieszyło, gdyż obawialiśmy się trochę kolejnej dawki serbskiego ruchu.
Namioty rozbiliśmy na polu, po którym jeździły jakieś kombajny, a konkretniej na jego nieużywanej części. Spytaliśmy się rolników czy możemy rozbić tam namioty. Nie mieli nic przeciwko, ale nie mogli zrozumieć po co jedziemy na rowerach do Grecji i potraktowali nas chyba jak nieszkodliwych wariatów. Podczas robienia kolacji skończył nam się gaz z butli, zdążyliśmy jednak zrobić sobie ryż, a konkretniej jakąś dziwną przesoloną potrawę z ryżu autorstwa Konrada (nie pamiętam dokładnie, więc może zmyślam). Zdziwił nas fakt, że kombajny pracowały na polu gdzieś do godziny 23 w nocy.
8.09.2006, DZIEŃ 11
 dystans:       125km
 od początku:  1156km
fota
Droga na Rumunię.
Rano, przy pierwszym standardowym postoju na stacji benzynowego dowiedzieliśmy się o wyniku meczu Polska-Serbia – 1:1. W kierunku Rumunii jechaliśmy mało uczęszczaną, malowniczą drogą przez wioski. Trochę niepokojący był fakt, ze ostatni jej odcinek przed granicą na jednej mapie był zaznaczony, a na drugiej nie. Nie wyobrażam sobie jednak jazdy tym odcinkiem samochodem, co najwyżej traktorem. Na rowerach jechało się jednak całkiem znośnie, wzdłuż linii energetycznych, które wskazywały nam, gdzie powinna się znajdować droga, w chwilach wątpliwości. Słońce świeciło, dookoła pola, zieleń, taki krajobraz napawał optymizmem i ochotą do jazdy. Polna droga doprowadziła nas do wioski, z której wyjechaliśmy na główną drogę tuż przed granicą. Na granicy ruch był praktycznie zerowy, ciekawym zjawiskiem był obowiązkowy prysznic dla samochodów przed wjazdem na terytorium Rumunii, za który pobierana była tak zwana opłata dezynfekcyjna (nie dotyczyło to rowerów).
Pierwsze wrażenie, jakie wywarła na nas Rumunia, było fatalne. Przy granicy praktycznie nie było niczego poza obskurnymi stacjami benzynowymi, na których nie można było niczego kupić. Niemniej jednak w pierwszym miasteczku znaleźliśmy dobrze zaopatrzony sklep, w którym można było nawet płacić kartą. Ceny rumuńskich produktów - niższe niż podobnych w Polsce, niektóre nawet dwa razy. Natomiast marki zachodnie nieco droższe niż w Polsce. Rozglądając się po samochodach wszędzie widać Dacie, to chyba 90% wszystkich pojazdów jeżdżących po Rumunii.
Po zjedzeniu szybkiego posiłku przed sklepem ruszyliśmy dalej. W połowie dnia zerwał się straszny wiatr, który znacząco utrudniał jazdę, a także znacznie schłodził powietrze. Na szczęście wiał tylko przez parę godzin.
fota
Katedra w Timisoarze nocą.
Pod wieczór dojechaliśmy do Timisoary. Centrum miasta zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ładnie oświetlona katedra o nietypowej architekturze, reprezentacyjny główny plac, przypominający rynek. Niemniej jednak widać, ze infrastruktura turystyczna nie jest tam jeszcze bardzo rozwinięta - nie udało się nam znaleźć knajpy, w której można by zjeść normalną kolację. Był tylko McDonald's i jeszcze jakiś inny fastfood.
Próbowaliśmy wymienić serbskie Dinary, ale nigdzie nie chcieli ich przyjąć. Poprosiliśmy kobietę pracującą w kantorze, aby pomogła nam znaleźć jakiś nocleg. Wykonała kilka telefonów i w końcu oznajmiła nam, ze wszystkie campingi i hotele w sensownych cenach są zajęte i nie mają żadnych wolnych miejsc.
Gdy straciliśmy wszelką nadzieję na cywilizowany nocleg i szukaliśmy wyjazdu z Timisoary, aby rozbić namiot gdzieś za miastem, przypadkiem zobaczyliśmy przybytek z napisem "camping". O dziwo za miejsce pod namiot zapłaciliśmy tam więcej niż za domek na campingu w Słowacji. Rumunia po raz kolejny nas zaskoczyła. Dziwaczna była też łazienka, w której był problem z zimną woda. Z prysznica i z kranu leciał wrzątek, natomiast zimna woda kapała jak przysłowiowa krew z nosa. Jakoś jednak udało się nam załatwić wszelkie higieniczne potrzeby i wyjątkowo późno, jak na tą wyprawę położyliśmy się spać.
9.09.2006, DZIEŃ 12
 dystans:        18km
 od początku:  1174km
Tego dnia w planie mieliśmy przejazd pociągiem z Timisoary do Sibiu, miasta leżącego u podnóża Gór Fogaraskich, przez które to góry mieliśmy przejechać słynną Drogą Transfogaraską. Pociąg mieliśmy po południu, było wprawdzie również poranne połączenie, ale nie chciało nam się wstawać. Poza tym wcześniej mieliśmy zamiar kupić gdzieś w mieście butlę z campingazem, ale okazało się to trudnym zadaniem. Szukaliśmy jej na bazarze, na którym można było dostać chyba wszystko za wyjątkiem butli i w końcu nie udało nam się jej kupić. Pokręciliśmy się trochę po Timisoarze i stwierdziliśmy zgodnie, że nie odbiega ona specjalnie od przeciętnego polskiego miasta, a tam, gdzie odbiega, widać zalążek zmian na lepsze. Trzeba przyznać, że kraj, który w styczniu 2007 roku ma zostać nowym członkiem Unii Europejskiej rozwija się bardzo dynamicznie i to widać.
fota
Bazar w Timisoarze.
Na dworcu pojawiliśmy się sporo przed odjazdem pociągu. Próbowaliśmy kupić bilety, co nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać, zważywszy na to, że zarówno w informacji jak i w kasie obsługa władała jedynie językiem rumuńskim. Musieliśmy więc uciekać się do układania rysunkowych rebusów. W końcu dowiedzieliśmy się, że rowerów w pociągach rumuńskich przewozić nie można. Niespecjalnie chciało się nam w to wierzyć, zważywszy na to, że słyszeliśmy o co najmniej kilku rowerzystach, którzy rowery w tym kraju tym środkiem lokomocji przewozili. Zdecydowaliśmy się spróbować dogadać się z konduktorem i w razie potrzeby dać mu łapówkę. Ułożyliśmy sprytny plan, polegający na tym, że jedna osoba będzie dogadywała się z konduktorem, druga stanie w kasie po bilety, a trzy pozostałe będą wpakowywać rowery razem z sakwami do pociągu. Po ustaleniu planu wyszliśmy na peron w oczekiwaniu na pociąg. Po wagonach stojących na innych peronach spodziewaliśmy się mniej więcej standardu – wagony takie same, jak w Polsce tylko bardziej zniszczone i brudne. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na peron wjechał nowoczesny skład marki Siemens z napisem „Sibiu”. Co ciekawe, w składzie był oznaczony przedział rowerowy. Konduktor jednak oznajmił, że „tam jest tylko taka nalepka, ale to dlatego, że pociąg był wyprodukowany w Niemczech, ale w Rumunii ona nie obowiązuje, bo w Rumunii rowerów przewozić nie wolno”. Dobrze chociaż, że umiał co nieco powiedzieć po angielsku, bo w ogóle byśmy się nie dogadali. Na początku konduktor powiedział, że absolutnie nie może się zgodzić na przewóz rowerów, bo nie wolno. Po naszych prośbach i argumentacjach (na razie jednak nie finansowych) powiedział, że możemy wejść do pociągu, a on „coś wymyśli”. Ostatecznie stanęło na tym, że mamy jechać na gapę, a on wypisze nam bilety dopiero na przedostatniej stacji, a jeśli po drodze będzie miał jakąś kontrolę to nas wyrzuci. W sumie to wyglądał on na rzeczywiście wystraszonego, widocznie z tego względu że odpowiadał za najnowocześniejszy chyba pociąg rumuńskich kolei. Pociąg był rzeczywiście wygodny, klimatyzowany w środku, a co ciekawe prawie nikt nim nie jechał. Poza nami liczbę pasażerów można było policzyć dosłownie na palcach jednej ręki, a od jakiejś połowy trasy, kiedy wszyscy już zdążyli powysiadać, jechaliśmy sami. Nasze rowery nikomu więc nie przeszkadzały i w ogóle cała sytuacja z zakazem ich przewozu wyglądała wybitnie groteskowo. Podczas drogi rozmawialiśmy trochę z konduktorem, gdyż pociąg jechał dość powoli i wszystkim nam się dłużyło. Konduktor był sympatyczny i rozmowny. Mimo bariery językowej dowiedzieliśmy się od niego kilku rzeczy, między innymi, że miasto Sibiu było aktualnie całe rozkopane, a remontowali je, gdyż w 2007 roku ma się tam odbyć festiwal Europiano. Potem z Internetu dowiedziałem się, że Sibiu ma być „Kulturalną stolicą Europy 2007” i ma się tam odbyć cały szereg imprez kulturalnych. O samym „Europiano” informacji nie znalazłem. Konduktor nauczył nas też kilku przekleństw po rumuńsku, niestety wszystkie zdążyłem już zapomnieć.
fota
Kokpit pociągu marki Siemens.
Bilety kupiliśmy rzeczywiście pomiędzy przedostatnią, a ostatnią stacją. Kupiliśmy to może za dużo powiedziane, gdyż zapłaciliśmy po prostu konduktorowi ich równowartość. Żadnego kwitka na to nie dostaliśmy, a więc konduktor wziął sobie po prostu te pieniądze do kieszeni. Był natomiast na tyle uczciwy, że policzył nam tyle samo, ile zapłacilibyśmy w kasie (sprawdziliśmy to), a pozwolił nam przewieźć rowery. Także skorzystał i on i my. Cóż, jakby w rumuńskich kolejach można było przewozić rowery to rumuńskie koleje by zarobiły. A tak, zarobił pracownik.
Jak już konduktor sobie na nas zarobił, nie krył radości z tego powodu i robił wszystko, aby zjednać sobie naszą przychylność, co z naszego punktu widzenia wyglądało bardzo zabawnie. Pokazał nam kokpit (tylny, gdyż w przednim siedział maszynista, a pociąg był symetryczny), robiliśmy sobie zdjęcia na siedzeniu maszynisty, zaproponował nam też skorzystanie ze swojej lodówki, w celu schłodzenia napojów.
W Sibiu wysiedliśmy jak było już ciemno. Miasto rzeczywiście było całkowicie rozkopane. W jeździe rowerem nie sprawiało to znaczących trudności, ale z powodu ogromnej ilości objazdów, nie mogliśmy się połapać w oznakowaniu i mieliśmy problem z ustaleniem, w którą stronę mamy jechać. Szczęśliwie, trochę przez przypadek, gdyż nawet specjalnie nie szukaliśmy, udało nam się znaleźć całodobowy sklep, w którym uzupełniliśmy zapasy przed Drogą Transfogaraską, co do której nie mieliśmy pewności czy występują na niej jakiekolwiek punkty handlowo-gastronomiczne. Namioty rozbiliśmy tuż za miastem, „byle gdzie”, na łące, w miejscu z którego widać było główną drogę wylotową z miasta, ale nie chciało nam się już szukać lepszej lokalizacji.
10.09.2006, DZIEŃ 13
 dystans:        60km
 od początku:  1234km
Rano okazało się, że z miejsca, które dosyć przypadkowo wybraliśmy rozpościera się ładna panorama gór, przez które mieliśmy zamiar jechać. Kilka kilometrów po starcie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby wymienić pęknięte i powyginane szprychy w kole Antka i Tomka. Spotkaliśmy tam Anglika, który jechał na rowerze do... Republiki Południowej Afryki. Cała podróż ma mu zająć około 10 miesięcy. Wymieniliśmy się adresami stron internetowych. Okazało się, że widziałem już kiedyś jego stronę.
fota
Konrad, Łukasz i ja na tle gór.
Wraz z upływem dnia góry robiły się coraz większe. Coraz bardziej się do nich zbliżaliśmy i coraz ładniejsze widoki dane nam były oglądać, choć na razie cały czas patrzeliśmy z dołu w górę. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy będzie na odwrót. Na właściwą Drogę Transfogaraską wjechaliśmy dopiero po południu. Od tego momentu cały czas było już tylko pod górę. Na początku podjazd nie był ostry, więc jechało się dość wygodnie. Jako, że nie mieliśmy już gazu postanowiliśmy zjeść kolację w przydrożnym zajeździe. Okazało się to jednym wielkim błędem, gdyż musieliśmy prosić się, aby ktokolwiek do stolika podszedł, kelner nie umiał mówić po angielsku i ogólnie był anemiczny i sprawiał wrażenie, że ma nas w głębokim poważaniu, na jedzenie czekaliśmy strasznie długo, w końcu dostaliśmy nie to, co zamówiliśmy, a na koniec chcieli nas oszukać. Niemniej jednak głodnego odpędziliśmy. Było już dość późno, kiedy zaczęły się typowe górskie serpentyny. Szukanie miejsca na nocleg było dość utrudnione, gdyż z jednej strony przepaść, a z drugiej klif. W końcu jednak dotarliśmy do schroniska-hotelu pod Balea Cascada i ktoś, kto wyglądał na odpowiednik naszego GOPRowca pokazał nam miejsce, w którym możemy rozbić namioty.
11.09.2006, DZIEŃ 14
 dystans:        51km
 od początku:  1285km
fota
Poranek w Fogaraszach.
Obudziłem się i wstałem pierwszy. Rano było zimno, ale widok jaki ukazał się moim oczom był nie do opisania. Nasze namioty znajdowały się w
fota
Widok z góry na hotelik, obok którego spaliśmy.
dolince, po obu stronach której piętrzyły się góry, w dole szumiał potok, naprzeciwko widać było wodospad, a gdzieś wysoko, wysoko w oddali dojrzeć można było dalszą część drogi, którą mieliśmy jechać. Z tyłu znajdował się hotel, będący chyba odpowiednikiem schroniska górskiego i Droga Transfogaraska.
Przy drodze rozstawione były stoiska, na których można było kupić różnego rodzaju pamiątki, a także widokówki i mapy. Nas najbardziej zainteresowała mapa, która pozwoliła nam nieco dokładniej zorientować się gdzie byliśmy. Okazało się, że hotel, obok którego spaliśmy leży na wysokości 1234m n.p.m. Natomiast zajazd, w którym jedliśmy kolację poprzedniego dnia - na wysokości 600m n.p.m., a więc przez wieczór pokonaliśmy różnicę ponad 600 metrów wysokości. Nastawiło nas to bardzo optymistycznie do dalszej jazdy.
Optymistycznie nastawiały nas także widoki, które im wyżej tym większe robiły wrażenie. Przerwy na odpoczynek były jednocześnie przerwami na robienie zdjęć. Pomimo iż na drodze obowiązywał zakaz zatrzymywania się, robiło tak większość spośród spotykanych przez nas kierowców samochodów. Samochodów na szczęście nie jeździło dużo, być może dlatego, że był to poniedziałek czyli dzień powszedni no i wrzesień. Podejrzewam, że w sezonie jazda rowerem byłaby utrudniona, z powodu dużej ilości zmotoryzowanych amatorów pięknych widoków.
fota
Droga Transfogaraska.
Kiedy wjechaliśmy w piętro hal, gdzie nie było zasłaniających wszystko drzew, mogliśmy sobie do woli oglądać z góry coraz to większą część pokręconej niczym jelito drogi. Na samej górze jednak znaleźliśmy się we mgle, a dokładniej to w chmurze, przez co nie udało nam się uchwycić całości drogi na zdjęciu. Trzeba przyznać, że Droga Transfogaraska, nie należy do wybitnie trudnych technicznie podjazdów, gdyż jest ona długa, przez co różnica wysokości rozłożona jest na dużym odcinku, nie jest więc bardzo stromo – na najniższej przerzutce można jechać z akceptowalnym wysiłkiem. Ostatecznie około południa znaleźliśmy się w najwyższym punkcie – schronisku przy Balea Lac, na wysokości 2044 metrów nad poziomem morza. Tam odpoczęliśmy, skorzystaliśmy z prądu w celu naładowania baterii od kamery, aparatów i telefonów komórkowych. Koło schroniska znajdowało się górskie jeziorko oraz... płaty śniegu. Zważywszy na to, że był wrzesień, bardzo możliwe, że śnieg leży tutaj cały rok. Nawet nie sprawdzaliśmy temperatury wody w jeziorku. Ze schroniska prowadził szlak na Moldoveanu – najwyższy szczyt Rumunii - 2544m n.p.m.
fota
Śnieg przy Balea Lac.
fota
Mocowanie kamery.
Po dość długiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę, która bez wątpienia musiała być drogą w dół. Pierwszy odcinek był jednak dosyć płaski i prowadził w tunelu, który po norweskich tunelach, do jakich się przyzwyczailiśmy, wydał nam się dziwny ze względu na brak jakiegokolwiek oświetlenia. Po wyjeździe z tunelu wszyscy wydali z siebie okrzyk „Oooo!”, gdyż rozpostarł się przed nami przepiękny widok, a pogoda po tej stronie góry w niczym nie przypominała tej z końcówki podjazdu – świeciło słońce i nie było śladu mgły. Przed nami widać było zjazd serpentynami w dół. Nie widać było natomiast jego końca. Antek postanowił nakręcić ten zjazd kamerą (ściślej rzecz biorąc na pomysł ten wpadł wcześniej, tutaj go natomiast zrealizował). Nie było to takie proste, gdyż w tym celu musiał przymocować kamerę na sztywno do roweru, tak aby ręce mógł mieć na kierownicy i aby miał jako taką pewność, że kamera nie odczepi mu się od roweru. Pomimo to, że większość z nas obstawiała, że kamera na 90% się urwie, nie stało się to i zjazd udało się sfilmować. Zjazd był jednym z najprzyjemniejszych momentów wyprawy – dzika jazda z szaloną prędkością, a dookoła przepiękne widoki.
fota
Widoczek.
fota
Rzeka Arges.
Oczywiście tak wyglądała jego najwyższa część, potem trzeba było od czasu do czasu podjechać kawałek pod górę, aby potem znowu zjechać jeszcze bardziej w dół, ale podjazdy z prawdziwego zdarzenia mieliśmy już za sobą. Gdy zatrzymaliśmy się, aby co nie co się posilić, spotkaliśmy grupę Polaków jadących w kilka samochodów, którzy pasjonowali się zbieraniem minerałów. Oczywiście poznali nas po nalepkach „PL” i specjalnie dla nas się zatrzymali. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nocleg jaki udało nam się znaleźć tego dnia został przez nas wszystkich okrzyknięty najlepszym noclegiem podczas całej wyprawy. Namioty rozbiliśmy koło cypelka nad malowniczym zalewem. Na sąsiednim cyplu pasły się owce. Rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy coś ciepłego do jedzenia.
fota
Stado owiec.
fota
Poranek nad zalewem.
12.09.2006, DZIEŃ 15
 dystans:       141km
 od początku:  1426km
O wschodzie słońca jeziorko wyglądało jeszcze bardziej malowniczo niż wieczorem. Poranek był zimny. Po wyjściu z namiotu włożyłem na siebie polar i kurtkę. Wykorzystałem też rękawiczki i polarową czapkę. Wszyscy ubraliśmy się jak na zimę, ale jak tylko zaczęliśmy jechać wszystkim
fota
Stado owiec idące drogą.
zrobiło się cieplej i zaczęliśmy zdejmować z siebie kolejne warstwy ubrania, zatrzymując się w tym celu co chwilę. Na samym początku jazdy nieopodal naszego noclegu dane nam było zobaczyć niecodzienny widok – pasterz prowadził stado owiec całą szerokością drogi.
Po kilkunastu kilometrach jazdy to w dół, to pod górę, ale bardziej w dół, dojechaliśmy do tamy na rzece Arges. Tama robiła wrażenie i chyba takie było między innymi jej zadanie, podobnie jak całej drogi transfogaraskiej, wybudowanej przecież w czasach największej świetności reżimu Caocescu. W najwyższym punkcie obok tamy znajdował się pomnik siłacza. Domyślaliśmy się, że ma symbolizować potęgę rumuńskiej techniki, potęgę socjalizmu lub coś podobnego. Różnica poziomów wody pomiędzy obiema stronami tamy wynosi 150 metrów czyli mniej więcej tyle, co pięć dziesięciopiętrowych budynków jeden na drugim. Z tamy można skakać na bungee, choć leci się “tylko” 100 metrów w dół. Postanowiliśmy jednak nie
fota
Tama na rzece Arges, widok w dół.
sprawdzać jakości rumuńskiej techniki w zakresie inżynierii materiałowej (czyli wytrzymałości liny) i nacieszyliśmy się widokiem z góry i robieniem zdjęć. Trzeba przyznać, że drogę poprowadzono z ogromną fantazją, podziwiam wyobraźnię tego, kto ją projektował. Widoki były jak z bajki, droga wiła się między klifami, a przepaściami, po drodze jechaliśmy przez tunele, półtunele, mosty i inne dziwne konstrukcje. Do tego wszystkiego jechało się prawie cały czas w dół. Co chwila zatrzymywaliśmy się, aby zrobić zdjęcia.
W Curtea de Arges Łukasz kupił paprykę na targu i dowiedzieliśmy się, jakie śmieszne są ceny warzyw na bazarach w Rumunii. W tymże miasteczku skończyły się w zasadzie góry i wjechaliśmy na równinę, ale do Pitesti jechało się jeszcze trochę w dół. Od Pitesti ruszyliśmy w kierunku Bukaresztu główną drogą, ruch był spory. Wyglądało to na powtórkę z Serbii. Tutaj dla odmiany wszyscy na nas trąbili. Trudno nam było stwierdzić, którzy nas pozdrawiali, którzy trąbili ostrzegawczo, a którzy chcieli nam powiedzieć “usuń się, jadę!”, choć po dźwięku klaksonu można to było do pewnego stopnia wyczuć. Tomek postanowił policzyć, jaka część samochodów na nas trąbiła. Wyszło mu, że na 100 mijających nas samochodów 25 zatrąbiło. Zjechaliśmy zatem z głównej drogi i postanowiliśmy jechać do Bukaresztu drogami bocznymi. Padł pomysł, że można by spróbować przenocować “na gospodarza”. Zapukaliśmy do jednej chatki, ale otworzyli nam jacyś cyganie z którymi nie mogliśmy się dogadać, a poza tym nie budzili zaufania. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej i rozbiliśmy namioty gdzieś na łące w krzakach.
fota
Fragment Drogi Transfogaraskiej.
13.09.2006, DZIEŃ 16
 dystans:       107km
 od początku:  1533km
Okazało się, że alternatywna droga, którą wybraliśmy, wiodła przez tereny zamieszkane wyłącznie przez cyganów. Okolica ta znacznie różniła się
fota
A cóż to za owoce?
od innych części Rumunii, przez które przejeżdżaliśmy. Samochodów nie było tutaj prawie w ogóle, natomiast powszechnym widokiem były wozy drabiniaste. Taki folklor byłby przyjemny do oglądania, gdyby nie mentalność mieszkańców. Pierwszy raz spotkaliśmy się tutaj z agresją wobec nas i to agresją zupełnie nieuzasadnioną. Cyganie krzyczeli do nas, oczywiście nie rozumieliśmy co, ale z tonu wnioskowaliśmy, że nas wyzywali, a najbardziej agresywne były stadka biegających na bosaka dzieciaków. Raz nawet jeden taki gnojek rzucił w nas kamieniem, a drugi butelką, na szczęście plastikową.
Jako że droga, którą jechaliśmy, była równoległa zarówno do głównej drogi, którą próbowaliśmy jechać na początku, jak i do autostrady, mieliśmy okazję przejeżdżać wiaduktem nad autostradą, tuż obok stacji benzynowej. Postanowiliśmy się tam zatrzymać na toaletę i jedzenie, jako że stacja była jednocześnie parkingiem ze stolikami przy których można było spożyć posiłek. Stacja benzynowa z barem, w którym kierowcy zamawiali sobie śniadanie lub kawę, schludnymi toaletami i dobrze zaopatrzonym sklepem stanowiła ogromny kontrast do rozwalających się cygańskich chat, położonych nieopodal. Z parkingu widać było przejeżdżające przez wiadukt furmanki i mknące pod wiaduktem po autostradzie samochody...
fota
Poranki były już chłodne.
Po zjedzeniu śniadania zagłębiliśmy się z powrotem w gminę cygańską. Przez tego rodzaju dzikie tereny zamieszkane przez dzikich mieszkańców jechaliśmy aż do samego Bukaresztu, przy czym najbliższe okolice tego miasta stanowiły swoiste slumsy zamieszkiwane przez ludność cygańską. Nie robiliśmy zdjęć, gdyż baliśmy się wyciągać aparaty. Cóż, ta Rumunia znacznie różni się od tej, w której leży Timisoara. Nasza dziurawa droga w pewnym momencie skończyła się, wpadając do autostrady, będącej obwodnicą Bukaresztu. Nie mieliśmy zamiaru wjeżdżać na autostradę rowerami, gdyż raz, że nie wolno, a dwa, nie jest to bezpieczne. Skręciliśmy w ścieżkę prowadzącą wzdłuż torów kolejowych. Ścieżka wiodła obok dzikiego wysypiska śmieci, następnie obok rozwalających się chałup. Z jednej z nich wybiegło za nami stado psów, które właściciel na szczęście w porę uspokoił. Ostatecznie dotarliśmy do zjazdu z obwodnicy, który prowadził do centrum miasta. Tabliczka “Bukareszt” oraz znak “koniec wszelkich zakazów” rozśmieszył nas w kontekście przeżyć tego dnia. Na szczęście jednak wraz z wjazdem do miasta rozpoczęła się cywilizacja i poczuliśmy się bardziej komfortowo. Ruch uliczny odbywał się tutaj w sposób znacznie bardziej zorganizowany niż w Belgradzie i nie stanowił dla nas problemu. A może po prostu się przyzwyczailiśmy?
fota
Parlament w Bukareszcie.
Celem naszej wędrówki do stolicy Rumunii był parlament, drugi (po Pentagonie) budynek na świecie o największej kubaturze. Nie dysponowaliśmy jednak mapą i nie wiedzieliśmy do końca jak on wygląda. Mieliśmy jednak zamiar odnaleźć informację turystyczną, aby zadać tam następujące pytanie: „Gdzie można kupić gaz, gdzie jest parlament i jak najszybciej wyjechać z tego miasta?”. Zastanawialiśmy się czy po zadaniu takiego pytania nie zamkną nas do aresztu. W istocie jednak to były informacje, jakie chcieliśmy uzyskać. Chcieliśmy kupić gaz do kuchenki, który skończył nam się już dużo wcześniej, chcieliśmy zobaczyć parlament oraz dowiedzieć się, jak najszybciej i najłatwiej z miasta wyjechać, aby rozbić namioty gdzieś na polu jeszcze zanim zrobi się ciemno. Okazało się, że czegoś takiego jak informacja turystyczna w Bukareszcie albo nie ma w ogóle, albo takie biuro nie jest zaznaczone na mapie, ani nikt z mieszkańców nie wie, gdzie się znajduje.
Gdy trochę pytając się ludzi, a trochę jadąc na wyczucie znaleźliśmy się pod dużych rozmiarów budynkiem, który naszym zdaniem mógłby być parlamentem, nie wiedzieliśmy czy jest to parlament czy nie. Głupio było się nam pytać, bo to tak trochę jakby stać w Paryżu pod Wieżą Eiffla i zapytać się kogoś “Przepraszam, czy to jest Wieża Eiffla?”. Podjeżdżając bliżej spostrzegliśmy jednak pikietę demonstrującą w jakiejś sprawie przed parlamentem i stwierdziliśmy, że to jest jednak ten budynek, jakiego szukamy. Parlament był duży, trzeba jednak przyznać, że nie robił aż
fota
Zachód słońca nad zalewem na rzece Arges.
takiego wrażenia, jakiego się spodziewaliśmy. Budynek położony był na planie kwadratu i z każdej strony wyglądał podobnie, przez co nie można było jednocześnie zobaczyć całości. Objechaliśmy go dookoła, zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy zbierać się do odjazdu, niekoniecznie najkrótszą drogą, aby coś jeszcze w stolicy Rumunii zobaczyć. Zobaczyliśmy chociażby reprezentacyjną ulicę oraz plac, z najeżonymi reklamami otaczającymi go budynkami, który skojarzył mi się z Picadilly Circus w Londynie. Gazu nie udało się nam kupić. Znaleźliśmy wprawdzie kartusze, ale przebijane, a do naszej kuchenki pasowały tylko wkręcane.
Wyjeżdżając z Bukaresztu mieliśmy okazję przejeżdżać przez drugą z kolei tamę na rzece Arges. Jej wysokość nie była już wprawdzie tak imponująca, jak tej w Fogaraszach, ale była ona bardzo długa, a nad zalewem, który znajdował się po jej prawej stronie mieliśmy okazję oglądać ładny zachód słońca. Wieczorem rozbiliśmy obóz tuż przy polnej drodze. Kiedy jedliśmy kolację drogą tą przejeżdżał chłop furmanką. Myśleliśmy, że się nami zainteresuje, ale kompletnie nas zignorował. Widocznie w kraju zamieszkanym przez cyganów rozbijanie namiotów na polu jest zjawiskiem całkowicie normalnym.
14.09.2006, DZIEŃ 17
 dystans:       126km
 od początku:  1659km
Dzisiejszy dzień można podzielić na cztery etapy. Najpierw zrobiliśmy 13 kilometrów do najbliższej stacji benzynowej, potem 50km bez zatrzymania, przerwa, kolejne 50km bez zatrzymania i ostatnie 13 kilometrów na koniec dnia.
fota
Poranne zwijanie obozu.
Na stacji mieliśmy kolejną okazję zetknięcia się z przyszłością cygańskiego narodu. Dzieciaki były jednak sukcesywnie przeganiane przez obsługę. Trzeba dodać, że Rumuni bardzo nie lubią cyganów i krzywdzące jest utożsamianie tych dwóch narodów, co jest powszechnym zjawiskiem wśród Polaków. Na stacji było też sporo wygłodzonych psów. Niestety nie dba się tutaj o zwierzęta. Gdy daliśmy im trochę jedzenia rzucały się na nie jakby od tygodnia nic nie jadły. Nie karmiliśmy ich jednak za bardzo, mając na uwadze to, że nie przyzwyczajone do dużych ilości jedzenia mogłyby się co najmniej rozchorować. Psy przeganiały też cygańskie dzieci, które miały chyba z tego dobrą zabawę, bo co chwila wracały i uciekały znowu. Trzeba dodać, że dzieciaki nie atakowały nas, raczej wygłupiały się przed nami, ale po wcześniejszych doświadczeniach z cyganami byliśmy już uprzedzeni. Psy były chyba na tyle mądre, że widziały, że dzieciaki nas denerwują i przeganiając je odwdzięczały się nam za to, że je karmimy, ale bardzo możliwe, że to moja nadinterpretacja.
Po drugim odcinku jazdy, podczas którego najprawdopodobniej pobiliśmy rekord jazdy bez przerwy, mimo iż wcale nie było to zamierzone, ani nie prowadziliśmy takich statystyk, wjechaliśmy do miasta o nazwie Aleksandria. Tutaj znowu kontrast, centrum ładne i zadbane, natomiast na peryferiach prawie że slumsy zamieszkane przez cyganów. Być może ten naród jest tutaj dyskryminowany, jednak wydaje mi się, że ludzie ci żyją w ten sposób z wyboru. Przed wyjazdem nie analizowaliśmy rozmieszczenia cyganów na mapie Rumunii i nie przypuszczaliśmy, że istnieją w tej dziedzinie jakieś prawidłowości. Z pewnością jednak istnieją – zdecydowana ich większość żyje na wschodzie kraju, gdyż przejeżdżając przez zachodnią Rumunię nie widzieliśmy ani jednego cygana, a tutaj spotykaliśmy ich na każdym kroku. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, że wyróżniająca się i na dodatek nie lubiana przez większość mieszkańców danego kraju mniejszość etniczna żyje wśród swoich i tworzy zamknięte społeczności. W Aleksandrii troszeczkę zdziwił i zdenerwował nas zakaz jazdy rowerów w centrum miasta. W co bardziej postępowych miastach zachodniej Europy wydziela się specjalne strefy w centrach miasta tylko dla pieszych i rowerów, gdzie samochody nie mają wstępu, a tutaj jest na odwrót – centrum tylko dla samochodów. Prawdę mówiąc zakaz nie dotyczył tylko rowerów – był to zbiorowy zakaz wjazdu rowerów, furmanek i jeszcze jakiś niesilnikowych pojazdów (chyba wózków, takich jakich niegdyś używali mleczarze). Cóż, podobało mi się jak skwitował to Konrad – między brakiem cywilizacji, a nowoczesną cywilizacją jest jeszcze etap pośredni – fascynacja wszelkimi zdobyczami techniki bez zastanowienia czy mają one sens czy nie. Widocznie “postępowy” burmistrz stwierdził, że skoro samochód jest nowocześniejszy niż rower to tylko on powinien mieć wstęp do nowoczesnego miasta. Zakaz zignorowaliśmy, bo przecież jakoś musieliśmy przejechać. Na szczęście żadnego policjanta nie spotkaliśmy.
Tuż za Aleksandrią zrobiliśmy postój w lasku na jedzenie i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, pokonując kolejne 50 kilometrów za jednym zamachem. Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że tego typu jazda nie jest zbyt sensowna i na przyszłość będziemy takiej unikać, gdyż po dwóch i pół godzinach siedzenia na siodełku bez wstawania bolą pewne części ciała. Ostatecznie wjechaliśmy do Turnu-Magurele, miejscowości, w której mieliśmy zamiar przekroczyć Dunaj, aby znaleźć się w Bułgarii, gdyż według mapy znajdowało się tutaj promowe przejście graniczne. Byliśmy już bardzo blisko ujścia i mostów tutaj nie było, rzeka była tutaj tak szeroka, że jedyną możliwością znalezienia się po jej drugiej stronie był prom. Troszkę zdziwił nas fakt, że droga na granicę nie była specjalnie oznakowana oraz brak jakiegokolwiek ruchu na tej drodze. Było to co najmniej podejrzane. Tuż przed przejściem granicznym znajdowały się ogromne zakłady “Donau-Chem”, w których produkowano najwyraźniej jakieś
fota
Zakłady "Donau-Chem".
chemikalia, a z kominów wydobywał się pomarańczowy dym, o tak intensywnym kolorze, jakiego dawno nie widziałem. Najprawdopodobniej za kolor ten odpowiedzialna była siarka. Wyglądało, jakby droga którą jechaliśmy prowadziła do tej właśnie fabryki, a nie na granicę. Obawy nie były bezsensowne, po dojechaniu na przejście graniczne dowiedzieliśmy się od celnika, że prom nie działa. Próbowaliśmy dowiedzieć się o powód, ale najwyraźniej “nie działa, bo nie”. Z mętnych wyjaśnień można było wywnioskować, że winni są temu Bułgarzy, ale jestem pewien że po drugiej stronie rzeki powiedzieli by dokładnie co innego. Dowiedzieliśmy się natomiast, że najbliższe działające przejście graniczne znajduje się 80 kilometrów dalej, w Beket. Nie było wyjścia, trzeba było jechać do Beket. Mieliśmy się już zbierać, ale Konradowi popsuło się coś z bagażnikiem i musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby to naprawić. Przez ten czas porozmawialiśmy chwilę ze strażnikami, którzy byli skorzy do rozmowy, najwyraźniej nudziło im się takie bezsensowne stanie na przejściu granicznym, którego nie ma. Standardowe pytania – skąd, dokąd jedziemy. Gdy dowiedzieli się, którędy jechaliśmy do Bukaresztu zaczęli się śmiać. Okazało się, że cygańska gmina jest im dobrze znana i omijana przez wszystkich Rumunów szerokim łukiem. Po kilkunastu minutach Konrad uporał się z bagażnikiem i skierowaliśmy się wzdłuż Dunaju w stronę Beket. Obóz tego dnia rozbiliśmy jeszcze w Rumunii, mimo że mieliśmy zamiar nocować już w Bułgarii.
15.09.2006, DZIEŃ 18
 dystans:        88km
 od początku:  1747km
Gęstość zaludnienia wzdłuż Dunaju była niewielka, okolica wyglądała biednie, po drodze spotykaliśmy duże ilości furmanek wiozących siano. Niektóre były ciągnięte przez konie, niektóre przez osły. Żal nam było osiołków ciągnących kilka razy od nich większe obładowane wozy. Sam już nie wiem czy ludzie, którzy zamieszkiwali tą okolicę to Rumuni czy Cyganie, ale z żadną agresją tutaj się nie spotkaliśmy. Mieliśmy natomiast okazję przejeżdżać po remontowanej drodze, na której wylane było coś, co przypominało smołę, a podczas jazdy kamienie pryskały we wszystkich kierunkach. Ta nawierzchnia przyklejała się do opon, więc musieliśmy ją później stamtąd wydłubywać. Ślady smoły zostały mi też na spodniach, nawet w domu nie udało mi się ich doprać.
Przejście graniczne Beket-Orjahovo również nie było specjalnie oznakowane, a droga do niego prowadząca nie była specjalnie szeroka, co znowu wzbudziło u nas obawy. Na parkingu przed przejściem spotkaliśmy jednak polskiego TIRa i kierowca powiedział nam, że prom działa. Dowiedzieliśmy się też od niego, gdzie można wziąć prysznic, gdzie można zjeść tani obiad oraz ile kosztuje prom.
fota
Na promie
Na przeprawę czekaliśmy godzinę. Dunaj jest tutaj bardzo szeroki i przejazd w jedną stronę (z prądem) trwa około 20 minut, a pod prąd 40. Do tego dochodzi załadowanie samochodów i inne czynności. Ostatecznie wsiadamy na prom, jesteśmy jedynymi rowerzystami i jeśli mnie pamięć nie myli oprócz nas nie było tam żadnego samochodu osobowego, same ciężarówki. Który to już raz przekraczaliśmy tą rzekę? Pierwsze spotkanie z Dunajem mieliśmy w Wiedniu, kolejne w Bratysławie, Budapeszcie, Nowym Sadzie, Belgradzie... Ta druga co do długości (po Wołdze) rzeka Europy stała się jednym z głównych motywów wyprawy. Może zamiast “Wyprawa do Aten” nazwiemy naszą podróż “Wyprawa wzdłuż Dunaju i do Aten”?
Słońce prażyło jak oszalałe, ale na wodzie wiał rześki wiaterek, było więc przyjemnie. Zaraz po zjeździe z trapu i odprawie paszportowej zatrzymaliśmy się w położonym przy samej granicy przybytku dla kierowców TIRów, który polecił nam spotkany wcześniej Polak. Skorzystaliśmy z prysznica i zjedliśmy bułgarską kolację w bułgarskiej (czyli bardzo atrakcyjnej) cenie. Skoro mieliśmy dostęp do łazienki to zrobiliśmy też pranie i w sumie zajęło nam to na tyle dużo czasu, że ruszyliśmy, jak zrobiło się już ciemno. Rozbiliśmy obóz kilka kilometrów dalej, w krzakach. Wprawdzie była tam jeszcze strefa nadgraniczna, ale nie widać nas było z drogi i nasza obecność najprawdopodobniej nikomu nie przeszkadzała.
16.09.2006, DZIEŃ 19
 dystans:       110km
 od początku:  1857km
Pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na nas Bułgaria, pozwalało sądzić, że jest to kraj jeszcze biedniejszy od Rumunii. Mieliśmy jednak świadomość, że oba kraje cechują dość duże konrasty. Timisoara wyglądała przecież zupełnie inaczej niż cygańskie slumsy na wschodzie Rumunii. Tak samo północny rejon Bułgarii przez który dane nam było przejeżdżać nijak się miał do Nesebaru czy Złotych Piasków, kurortów nad Morzem Czarnym, które miałem okazję zobaczyć kilka lat wcześniej.
Cechą charakterystyczną Bułgarskich wsi, przez które przejeżdżaliśmy, było to, że sprawiały one wrażenie niemal zupełnie wyludnionych. Można było przejechać przez miejscowość i nie spotkać żywej duszy, a jeśli już kogoś widzieliśmy to siedzących na ławeczkach przed domem starszych ludzi. Żadnych dzieci, żadnej młodzieży, żadnych młodych ludzi. Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz na Białorusi i tutaj jest chyba podobnie. Najprawdopodobniej wszyscy młodzi wyemigrowali za chlebem do miast, widząc brak perspektyw na wsi. Mijaliśmy opuszczone domy, z ogrodami zarośniętymi chwastami, sprawiające wrażenie, jakby od wielu lat nikt w nich nie mieszkał.
Było gorąco, kończyły nam się zapasy wody, a nie mieliśmy bułgarskiej waluty, aby takową zakupić. Na ostatnich kroplach “paliwa” dojechaliśmy do Montany, miasteczka, jak sama nazwa wskazuje, położonego u podnóża gór. Tutaj krajobraz zmienił się diametralnie, biedy nie widać. Miasto kojarzy mi się trochę z Kudową Zdrój, choć nie potrafię wytłumaczyć z jakiego powodu. Ciekawym patentem są światła na skrzyżowaniach, obok
fota
Montana, Bułgaria.
których znajdują się wyświetlacze pokazujące ile jeszcze sekund zostało do zmiany świateł. Bardzo praktyczne, zwłaszcza dla kierowców, bo z daleka wiadomo albo że zdąży się przejechać na zielonym i nie trzeba w tym celu przyśpieszać, albo że i tak trzeba zdjąć nogę z gazu, bo za chwilę będzie czerwone i nie zdąży się przeskoczyć nawet na żółtym. Wydaje mi się, że taki z pozoru gadżet może mieć pozytywny wpływ na bezpieczeństwo. W Polsce czegoś takiego nie ma, więc gdzie ta biedna Bułgaria? Wcześniej coś takiego widziałem w Istambule. Czyżby to wynik tureckich wpływów na tych terenach?
Zrobiliśmy zakupy w supermarkecie Billa. Okazało się, że Bułgaria jest tańsza od Rumunii, a już wybitnie tanie są wina – Sofia kosztuje równowartość 3 złotych. Nie mogliśmy się oprzeć i kupiliśmy Kadarkę za równowartość 5 złotych. Być może ze względu na psychologicznie oddziałujące niskie ceny zrobiliśmy ogromne zapasy jedzenia, jak przed jakąś wyprawą na Syberię. Kupiliśmy też ogromne ilości wody, mając w pamięci niedawne problemy z jej brakiem, co okazało się niezbyt rozsądne, bo musieliśmy to wszystko później targać pod górę.
W istocie od Montany jechało się trochę pod górkę, ale prawdziwy podjazd rozpoczął się zaraz za miejscowością o nazwie Berkovica. Tam też
fota
Berkovica, Bułgaria.
zobaczyliśmy tablicę, która oznajmiała, że droga jest otwarta i przejezdna. Skoro taka tablica tam była, oznaczało to, że droga nie zawsze jest przejezdna. Czyżby powtórka z Fogaraszy? Droga prowadziła przez przełęcz Petrohanski Provod, położoną na wysokości 1420m n.p.m.. To ponad 600 metrów niżej niż najwyższy punkt Drogi Transfogaraskiej, ale i tak oznaczało dla nas dość spory podjazd. Przy drodze pełno było ludzi sprzedających maliny. Skusiliśmy się na dość sporych rozmiarów szałabankę. Wysoko nie podjechaliśmy, gdyż robił się już wieczór i nie chcieliśmy szukać miejsca w górach po ciemku. Na chwilę przed rozbiciem obozu rower Tomka przewrócił się na rower Antka i Antkowi urwała się nóżka, przez co cały wieczór chodził niepocieszony.
Mając całą masę zapasów kupionych w Montanie zrobiliśmy sobie wykwintne wielowarstwowe kanapki (niestety, gazu nadal nie mieliśmy, więc nie można było ugotować niczego ciepłego), popijaliśmy je winem, a na deser zjedliśmy maliny. Jak na wyprawę to pełen luksus. Wieczór był ciepły, mimo że byliśmy już w górach. Znajdowaliśmy się jednak znacznie na południe od Fogaraszy. Uświadomiliśmy sobie, że ostatni raz deszcz padał w Wiedniu czyli przez ponad dwa tygodnie nie spadła na nas ani jedna kropla, a przez większość czasu świeciło słońce. Trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście do pogody podczas tej podróży.
17.09.2006, DZIEŃ 20
 dystans:        94km
 od początku:  1951km
Dzień zaczął się konkretnie, od podjazdu. Bez żadnej rozgrzewki musieliśmy piąć się do góry coraz to ostrzejszymi serpentynami. Liczyliśmy na widoki, ale dookoła był las. Brak widoków negatywnie oddziaływał na morale, Fogarasze pokonywało się nam znacznie przyjemniej. Niemniej jednak zmobilizowaliśmy się i robiąc po drodze niewiele przerw w dość krótkim czasie znaleźliśmy się na szczycie. Stąd niestety widoku również nie było. Drzewa na wysokości ponad 1400 metrów, czyli powyżej Szrenicy, przypomniały nam, że Bułgaria leży w znacznie cieplejszym klimacie niż
fota
Zarośnięte góry.
Polska. Na szczycie zjedliśmy drugie śniadanie, a kiedy mieliśmy się już zbierać spotkała nas miła niespodzianka, ponieważ zatrzymał się koło nas samochód, wysiadła z niego kobieta i dała nam po jabłku. Było nam bardzo miło, choć w sumie to dziwne - z jakiego powodu ludzie bezinteresownie dają nam różne rzeczy. W Serbii torbę owoców, tutaj jabłka. Trzeba jednak przyznać, że nasze obładowane sakwami rowery rzucają się w oczy. Cyganie reagowali na taki widok negatywnie, większość ludzi reaguje jednak z życzliwością. Podziękowaliśmy, a kobieta odjechała.
Ostry podjazd wynagrodził nam jednak zjazd. Z drugiej strony przełęczy nie wszędzie był las i mieliśmy okazję ponapawać się widokami. Były bardzo ładne, ale po Fogaraszach nie robiły na nas aż takiego wrażenia. Czyżbyśmy zrobili się aż tak wybredni? Jeszcze lepsze od widoków było uczucie mknięcia po serpentynach w dół. Na krótkim prostym odcinku udało mi się tutaj rozwinąć maksymalną chwilową prędkość podczas całej wyprawy – 67,5km/h. Trzeba jednak przyznać, że do 50-60km/h łatwo się rozpędzić, później jednak opory powietrza są tak duże, że trudno jest jechać dużo szybciej. A co chwila są zakręty, przed którymi trzeba hamować. Niestety zjazd wkrótce się skończył i musieliśmy znowu jechać pod górę. Podjazd był wyjątkowo stromy, byłem już zmęczony poprzednim podjazdem, co sprawiło że zsiadłem z roweru i zacząłem go prowadzić. Zrobiliśmy więc chwilę przerwy. Podjazd nie był jednak długi i po krótkim, acz intensywnym wysiłku znowu mogliśmy poddać się sile grawitacji. Wprawdzie kilka razy musieliśmy jeszcze kawałek podjechać, ale ogólnie rzecz ujmując zjeżdżaliśmy już prawie cały czas w dół, prawie do samej
fota
Na co jedziemy?
Sofii. Przed stolicą Bułgarii niebo zakryły chmury i zaczęło lekko kropić. Był to pierwszy deszcz od Wiednia. Nie był jednak specjalnie uciążliwy, a jego kulminacyjny punkt przeczekaliśmy pod daszkiem sklepu na przedmieściach Sofii. Zanim dojechaliśmy do centrum przestało padać. Uskuteczniliśmy standardowe już pobieżne zwiedzanie miasta polegające na przejeździe przez nie w mniej lub bardziej losowy sposób, robiąc zdjęcia co ciekawszych napotkanych obiektów. Sofia nie wyróżniała się niczym szczególnym, co wcale nie musi oznaczać, że nie tam nic ciekawego do zwiedzania. Znowu uważam, że to kolejne miasto, przez które zbyt szybko przejechaliśmy. Jak dla mnie ideałem byłby cały dzień na zwiedzanie każdego miasta, ale wtedy wyprawa musiałaby trwać dłużej, a zważywszy na doświadczenia z poprzedniej wyprawy po miesiącu jazdy jest już przesyt i chce się wracać do domu. Choć oczywiście nie wszyscy mają takie odczucia, Antek na przykład twierdzi, że mógłby podróżować na rowerze cały rok.
Samo miasto podobało mi się, gdyż nie było tutaj takiego zgiełku jak w Bukareszcie czy Belgradzie. Klimat był tutaj jakiś taki przyjazny, człowiek nie czuł się osaczony. Zastanawiałem się czy wynika to z tego, że Sofia jest najmniejszym miastem z tych trzech czy też może ma ona
fota
Sofia. W tle zarys gór.
sensowniej zorganizowaną urbanistykę. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że ruch był mały, ponieważ przez Sofię przejeżdżaliśmy w niedzielę. Wkrótce jednak okazało się, gdzie znajdowały się wszystkie samochody...
Gdy wyjeżdżaliśmy ze stolicy Bułgarii robiło się już ciemno. Skierowaliśmy się w stronę głównej drogi na Grecję, drogi krajowej numer 1. Innej opcji nie było, gdyż aby ominąć główną drogę musielibyśmy jechać przez góry, których szczyty nierzadko liczyły ponad 2500m n.p.m. czyli były wyższe niż Góry Fogaraskie w Rumunii. Trasa na Grecję wiodła zaś doliną, wzdłuż koryta rzeki. Droga była dwupasmowa, z poboczem, a ruch w stronę w którą jechaliśmy był znikomy, więc nie jechało się wcale źle. Włożyliśmy odblaskowe kamizelki, więc widać nas było z daleka. Jednakże ruch w przeciwną stronę... Chyba nigdy nie widziałem tak długiego korka. Niewyobrażalna wręcz ilość samochodów stała i czekała na wjazd do Sofii. Fakt, że była niedziela wieczór, czyli koniec weekendu, ale nie wyobrażam sobie, że coś takiego dzieje się tam co tydzień. Wydaje mi się, że w
fota
W Sofii jest dużo galerii handlowych.
Bułgarii wakacje kończą się w połowie września i wszyscy akurat wracali z urlopów, gdyż inaczej takiego cyrku wytłumaczyć się nie da. Widok aż w pewnym momencie skojarzył mi się z korkami na autostradach, jakie pokazywano w telewizji podczas powodzi w Nowym Orleanie. Zacząłem się zastanawiać – wszyscy jadą w jednym kierunku, a my jedziemy w przeciwnym – może wszyscy od czegoś uciekają, a my nic nie wiemy i pchamy się w jakieś niebezpieczeństwo. Korek miał co najmniej dziesięć kilometrów. Ciągnął się dalej, ale zjechaliśmy w boczną drogę, aby znaleźć miejsce na obóz, więc nie mieliśmy okazji zobaczyć jego końca.
Rozbiliśmy się na pagórku. Miejsce wybieraliśmy po ciemku, gdy już rozstawiliśmy namioty okazało się, że pagórek znajduje się dokładnie w środku zakrętu typu “patelnia” i jest z trzech stron otoczony drogą. Widać nas było z każdej strony. Była to wprawdzie boczna droga, ale jeździły nią autobusy komunikacja miejskiej (a raczej podmiejskiej). Nie chciało nam się jednak zmieniać miejsca, a nauczeni doświadczeniem, że ludziom w większości przypadków zupełnie nie przeszkadzają namioty, poszliśmy spać.
18.09.2006, DZIEŃ 21
 dystans:       105km
 od początku:  2056km
Poranek był mglisty. Jako, że podłoże na którym rozbiliśmy namioty poprzedniego dnia było gliniaste, przed zapięciem butów SPD musieliśmy
fota
Widok na namiot o poranku.
wydłubywać z zapięć glinę, bo nie chciały się wpiąć. Droga na Grecję okazała się być intensywnie remontowana, jak głosiły tablice, z funduszy unijnych. Poszerzano ją do dwupasmówki w tych miejscach, w których była tylko jedna jezdnia. To znaczna inwestycja, zważywszy na górzysty teren i potrzebę poszerzania wąwozu, którym prowadziła droga, z czym wiązało się kucie lub wysadzanie litej skały, nie wspominając już o potrzebie wywożenia gdzieś ogromnej ilości ubytku. Ze względu na szerokie pobocze oraz nie oddane jeszcze do użytku, ale przejezdne fragmenty drugiej jezdni, droga była przyjazna dla rowerów. Ruch nie był nawet taki duży, jak na główną drogę łączącą stolicę Bułgarii z Grecją, a kąt nachylenia podjazdów dostosowany był do TIRów, więc nie były one specjalnie męczące. Jechało się przyjemnie, zwłaszcza, że świeciło słońce. Widoki były coraz ładniejsze, jechaliśmy w kanionie, po obu stronach były skały, a w oddali widać było góry.
Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji benzynowej na jedzenie i toaletę i już mieliśmy jechać dalej, gdy nagle zaczął padać deszcz. Lało dosyć intensywnie, więc przeczekaliśmy ulewę pod daszkiem stacji. Deszcz ustał jednak tak szybko i niespodziewanie jak lunął i zaraz wyszło słońce. Typowa zmienna górska pogoda. Gdy po raz drugi zbieraliśmy się do odjazdu okazało się, że Łukasz złapał gumę. Trzeba było więc zmieniać dętkę.
fota
Dziwaczny obiekt inżynieryjny.
Gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej moglibyśmy zrobić to podczas wyczekiwania na koniec deszczu, ale Łukasz zauważył to dopiero przy próbie ruszenia.
Miejsca na nocleg zaczęliśmy szukać jeszcze zanim zrobiło się ciemno, gdyż tak na oko to nie było dużo takich miejsc przy drodze, która prowadziła wąwozem. Rozbiliśmy się w bardzo ładnym miejscu, z widokiem na rzeczkę i na skały. Antek chciał rozbić się na skarpie, co argumentował ładnym stamtąd widokiem. Niewątpliwą wadą takiego noclegu była jednak niewielka ilość miejsca, możliwość spadnięcia w nocy w przepaść, a także potrzeba targania rowerów i sakw stromą ścieżką pod górę. Antek jednak zaoferował się, że wniesie nam wszystkim rowery. Mimo to jednak z propozycji nie skorzystaliśmy i rozbiliśmy się w bardziej cywilizowanym miejscu, z którego również rozpościerał się bardzo ładny widok, mimo iż było ono położone nieco niżej.
19.09.2006, DZIEŃ 22
 dystans:       115km
 od początku:  2171km
Pierwsze kilometry minęły nam bardzo szybko. Zawsze tak jest, że rano jedzie się szybko. Po drodze nie było specjalnych atrakcji, droga była równa, więc jechało się prawie jak na motorze. Najpierw jechaliśmy główną drogą, później zaś zboczyliśmy z niej w stronę Macedonii. Jednak już przed południem słońce zaczęło mocno prażyć, a około godziny pierwszej upał był nie do zniesienia. Zatrzymaliśmy się wtedy w cieniu, aby przeczekać największy żar.
fota
Wjazd do miasta Petrić. Zbliżamy się do Macedonii.
Ileż można jednak przeczekiwać żar, ochłodziliśmy się trochę i ruszyliśmy w dalszą drogę, aby po kilkunastu kilometrach jazdy w upale wjechać do miasteczka o nazwie Petric, ostatniego bułgarskiego miasta na naszej trasie. Zatrzymaliśmy się tam w sklepie, aby wydać ostatnie lewy (bułgarską walutę). Spytaliśmy się taksówkarza, którędy na granicę z Macedonią. On wskazał nam drogę mówiąc dziwną mieszanką polskiego z rosyjskim. Do granicy jechaliśmy równolegle do pasma górskiego, które mieliśmy po naszej lewej stronie czyli znajdowało się ono na południe od nas. Wskazywało to na to, że będziemy musieli przez te góry w najbliższej przyszłości jechać. Jeszcze przed granicą złapał nas deszcz, co było zjawiskiem anormalnym w obliczu żaru, jaki lał się z nieba parę godzin wcześniej. Deszcz jednak nie trwał dłużej niż pół godziny, najintensywniejszy przeczekaliśmy pod drzewami, a potem zaczęliśmy jechać w deszczu, bo było na tyle ciepło, że zmoknięcie wcale nam nie przeszkadzało.
Celnicy na granicy mieli z nas niezły ubaw widząc, że przyjechaliśmy z Polski. Wbili nam jednak pieczątki i wpuścili nas na terytorium niewielkiej republiki byłej Jugosławii. Wille w przygranicznych miejscowościach nie przypominały w żadnym stopniu Serbii. Bardzo jednak prawdopodobne, że należały do celników. W Macedonii mieliśmy zamiar wymienić wreszcie serbskie Dinary, których nie chcieli nam przyjąć w Rumunii. Skoro Serbia i Macedonia tworzyły kiedyś jedno państwo to wymiana waluty powinna być tutaj bezproblemowa. Nic bardziej mylnego, w pierwszym kantorze poinformowano nas, że Serbska waluta jest w Macedonii niewymienialna.
Mieliśmy do wyboru dwie drogi na Grecję i nie mogliśmy zdecydować się, którą wybrać. Postanowiliśmy poradzić się pracowników stacji benzynowej. Udzielili nam dość sporo informacji, ale decyzję musieliśmy podjąć samodzielnie. W końcu zdecydowaliśmy się jechać nieco dłuższą drogą, ale
fota
Konrad i Antek za traktorkiem.
prowadzącą częściowo nad jeziorem, aby w tymże jeziorze się wykąpać. Pracownicy stacji powiedzieli nam, że na tej drodze czeka nas fajny stromy zjazd, co niestety implikowało również podjazd. Wprawdzie mówili oni, że specjalnego podjazdu tam nie ma, ale logicznie rzecz biorąc musiał być, widocznie był na tyle mało stromy, że dla kierowcy samochodu niezauważalny. Mieliśmy świadomość, że gór nie unikniemy.
Obóz rozbiliśmy w kanionie potoku, nieopodal miasteczka o nazwie Strumica. Miejsce było bardzo sympatyczne, gdyż dookoła pełno było przyjemnie pachnących ziół. W nocy wszystkich obudził bardzo głośny grzmot. Była burza. Namioty mieliśmy jednak ustawione w bezpiecznym miejscu, będąc w dole kanionu z każdej strony znajdowały się znacznie wyższe punkty niż nasze namioty. Jednocześnie obóz nasz leżał jakiś metr lub dwa powyżej potoku, więc nie istniało niebezpieczeństwo, że nas zaleje. Uświadomiwszy to sobie dość szybko ponownie zapadłem w sen, a deszcz miarowo uderzał o ścianki namiotu...
20.09.2006, DZIEŃ 23
 dystans:       112km
 od początku:  2283km
Poranek nie należał do najprzyjemniejszych, bo wszystko dookoła było mokre. Rzeczy jednak bardzo szybko wyschły, gdyż w krótkim czasie zrobił się podobny upał, jak poprzedniego dnia. Jechaliśmy trochę pod górę, ale zgodnie z tym, co opowiadali poprzedniego dnia pracownicy stacji benzynowej, rzeczywiście nie było stromo i podjazdu prawie się nie czuło.
fota
Macedonia. Ładnie tu.
W pewnym momencie wyprzedziła nas ciężarówka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta sama ciężarówka zatrzymała się kilkaset metrów dalej, wysiadło z niej dwóch ludzi i dało nam znać, że chcą, abyśmy się zatrzymali. Zadali nam trzy standardowe pytania – czy mówimy po angielsku, skąd jedziemy, dokąd oraz dodatkowe – czy podoba się nam Macedonia. Gdy na wszystkie udzieliliśmy odpowiedzi podarowali nam w prezencie dwie półtoralitrowe oranżady i po napoju energetycznym dla każdego. Ciężarówka była bowiem samochodem dostawczym jakiegoś producenta napojów. Pieniędzy nie chcieli, powiedzieli, że to na drogę. Podziękowaliśmy, a oni odjechali. Ta nietypowa sytuacja jeszcze bardziej polepszyła nam i tak już dobre humory. Trzeba też przyznać, że dodatkowy zapas picia bardzo nam się przydał.
Ukształtowanie terenu przez który wiodła nasza trasa przypadło mi do gustu. Nie wjechaliśmy jakoś bardzo wysoko, ale na tyle wysoko, aby móc nacieszyć się bardzo ładnym widokiem i wyszaleć się na zjeździe. Na dole spotkaliśmy parę Słowaków z plecakami, którzy szli nad Jezioro Dojrańskie. Pytaliśmy się czy aby nie przyszli tutaj ze Słowacji, ale dziwnie się na nas popatrzyli i odpowiedzieli, że wysiedli za autobusu kilka kilometrów wcześniej. Cóż, nie wszyscy mają taki pogląd na turystykę jak my. Mimo że nasze trasy pokrywały się, nie mogliśmy ich przecież podwieźć na rowerach, więc życzyliśmy sobie szerokiej drogi i pojechaliśmy dalej.
fota
Łukasz na molo nad Jeziorem Dojrańskim.
Nad Jeziorem Dojrańskim długo szukaliśmy miejsca, w którym można się wykąpać. Nie było to takie proste, gdyż wszędzie było bagno i szuwary sięgające kilkadziesiąt metrów wgłąb jeziora. W końcu znaleźliśmy publiczną plażę, znajdującą się koło jakiegoś sanatorium. Na murku i ławkach nieopodal plaży siedziało dużo starszych ludzi. Nie wzbudziliśmy jednak ich zainteresowania. Jako że mieliśmy zamiar zrobić tego dnia nieco więcej kilometrów niż zazwyczaj, bo czas nas troszkę gonił (samolot mieliśmy za tydzień, a w Grecji mieliśmy jeszcze zamiar zwiedzić Meteory i zostawić sobie cały dzień na Ateny), po krótkim odświeżeniu się ruszyliśmy w dalszą trasę, aby po kilku kilometrach dojechać do macedońsko-greckiej granicy.
Na granicy tej mieliśmy okazję zobaczyć pozostałości nie tak dawnego grecko-macedońskiego konfliktu, który postawił oba państwa w stan gotowości bojowej i nieomal nie doprowadził do wojny. Macedonia wycofała swoje wojska znad granicy z Grecją dopiero w 2004 roku. Konflikt wywołała Grecja, gdyż po odseparowaniu się Macedonii od Jugosławii nie podobała się jej nazwa nowo utworzonego państwa. Macedonia to bowiem historyczna nazwa regionu, znajdującego się zarówno na terytorium Grecji, jak i Republiki Macedonii. Grecy obawiali się, że nazwa ta może wzbudzić ruchy separatystyczne w tej części kraju i chęć odłączenia się tego regionu od Grecji. Wojna wisiała na włosku, na szczęście intensywne mediacje ze strony ONZ doprowadziły do ugody. W ich wyniku oficjalna nazwa Macedonii na arenie międzynarodowej to Była Jugosławiańska Republika Macedonii, w skrócie F.Y.R.O.M. Nasuwa się pytanie - kim są przywódcy państw, skoro są skłonni wywołać wojnę w której z pewnością zginęłyby tysiące niewinnych ludzi z powodu głupiej nazwy.
Po kontroli paszportowej przy macedońskim posterunku granicznym wjechaliśmy w długi, chyba na ponad kilometr, bo jechaliśmy nim dobre kilka minut, pas ziemi niczyjej. Po obu stronach drogi znajdowały się wysokie zasieki z drutu kolczastego, a po greckiej stronie przejeżdżaliśmy obok bazy wojskowej. Przy greckim posterunku straży granicznej mieliśmy kolejną śmieszną scenkę z celnikami, którzy nie mogli uwierzyć, że dojechaliśmy na rowerach z Polski do Grecji. Pieczątki w paszportach nie pozostawiały jednak wątpliwości. Zbiegło się towarzystwo z całej okolicy (a posterunek był dość duży) i wszyscy zaczęli nas oglądać i zadawać nam pytania, co z naszego punktu widzenia wyglądało co najmniej komicznie. Trzeba przyznać, że reakcja była zupełnie różna od reakcji celnika na polsko-czeskiej granicy, który gdy dowiedział się, że jedziemy do Aten, potraktował nas jak nieszkodliwych wariatów.
fota
Pierwsze miasteczko w Grecji - pomnik na rynku.
W niewielkim miasteczku po greckiej stronie, w sklepie z asortymentem pod tytułem “mydło i powidło” udało nam się wreszcie kupić gaz do kuchenki. Pomimo bardzo dokładnej mapy, jaką dysponowaliśmy, udało się nam pobłądzić, a to ze względu na świeżo wybudowaną drogę, której przebieg odbiegał nieco od tego, co wynikało z mapy. W końcu jednak poradziliśmy sobie, a równa jak stół droga, po której nic oprócz nas nie jeździło i bezchmurne niebo dodawało chęci do jazdy, mimo że upał był trzydziestostopniowy (co udało się nam odczytać z termometru znajdującego się na głównym placu jednego z greckich miasteczek przez które przejeżdżaliśmy). Z drogi tej musieliśmy jednak zboczyć w szutrówkę prowadzącą przez gaj oliwny, która azymutalnie prowadziła w tym kierunku, w jakim mieliśmy jechać. Była ona koszmarnie dziurawa i najprawdopodobniej podczas deszczu nieprzejezdna, ale ziemia była spalona na wiór i twarda jak kamień, a na deszcz się nie zanosiło. Kolejną przyrodniczo-rolniczą atrakcją, jaką dane nam było zobaczyć były pola bawełny. Pierwszy raz widziałem tego typu rośliny.
Pod wieczór zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, na której mieszkały dwa urocze zwierzęta – szczeniak i młody kociak. Kotek był wyjątkowo sympatyczny. Skakał nam po rowerach i sakwach, zupełnie się nas nie bojąc, a jako że był jeszcze młody, robił to dosyć nieudolnie, co wyglądało nad wyraz pociesznie. Miło było na te kocie zabawy patrzeć, ale musieliśmy jechać dalej, aby znaleźć jeszcze miejsce na nocleg. Znaleźliśmy je na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na winnice.
21.09.2006, DZIEŃ 24
 dystans:        77km
 od początku:  2360km
Dzień zaczął się od kłopotów z dętką Łukasza. Powoli schodziło mu powietrze, lecz dziura była tak mała, że nie można było jej zlokalizować.
fota
Zalew. W głębi widać tamę
Zapasowych dętek już nie mieliśmy, a nie wiadomo było w którym miejscu łatać, więc Łukasz musiał co kilkanaście kilometrów podpompowywać koło. Na drugie śniadanie zatrzymaliśmy się przed Lidlem, co wywołało u mnie wspomnienia z wyprawy na Nordkapp, podczas której zaopatrywaliśmy się prawie wyłącznie w sklepach tej sieci. Kawałek dalej natrafiliśmy na warsztat samochodowy, którego pracownicy zawulkanizowali Łukaszowi dętkę, nie biorąc nawet za to pieniędzy.
Według mapy nasza trasa miała przebiegać brzegiem jeziora. Niebieska plama zaznaczona na mapie okazała się jednak zalewem, zrobionym sztucznie w skutek postawienia na rzece zapory. Nie można było się w nim jednak wykąpać, gdyż droga przebiegała kilkadziesiąt metrów powyżej. Minęliśmy elektrownie wodną z tamą. Droga pięła się coraz bardziej pod górę. W pewnym momencie stanęliśmy na rozdrożu. Mieliśmy do wyboru – jazdę ostro pod górę wąską drogą (odbijającą w lewo) lub jazdę prosto w dół drogą główną, którą jechaliśmy dotychczas. Wybór nie był oczywisty, gdyż według mapy powinniśmy skręcić w lewo, ale droga w lewo nie wyglądała na specjalnie używaną i pomyślałem, że to nie jest jeszcze ta odnoga, w którą mamy skręcić. Tym bardziej, że stromy podjazd nie zachęcał. Pojechaliśmy w dół. Po kilkuset metrach dotarliśmy do drugiej już tego dnia
fota
Podjeżdżamy pod górę.
elektrowni wodnej. Na drodze był szlaban pozwalający na wjazd jedynie upoważnionym pracownikom elektrowni. Myśleliśmy, aby go zignorować, ale zorientowaliśmy się, że droga nigdzie dalej nie prowadzi. Trzeba było wracać się pod górę. Od tego momentu zaczął się jeden z najbardziej malowniczych, a jednocześnie najtrudniejszych etapów naszej podróży. Podjazd miał nachylenie 15% (o czym dowiedzieliśmy się dopiero ze znaku umieszczonego na samej górze, informującego o ostrym zjeździe w dół). Jechało się bardzo ciężko, a końca podjazdu nie było widać. Na zmianę pedałowałem i prowadziłem rower pod górę. Na dodatek panował straszny upał i pot lał się ze mnie strumieniami. Z tego wszystkiego dostałem ataku śmiechu, którego nie mogłem opanować – specyficznej reakcji organizmu na szczególnie trudne warunki. Widoki były jednak przepiękne, zalew widoczny z dużej wysokości, a dookoła panorama gór. Zawsze Grecja kojarzyła mi się z morzem i mimo że teoretycznie wiedziałem, że jest to kraj górzysty, nie miałem tego świadomości planując tą wyprawę. Gdy znaleźliśmy się już dostatecznie wysoko, aby oglądać 360-stopniową panoramę zdaliśmy sobie sprawę, że nigdzie nie ma nawet kawałka płaskiego terenu, a nasza droga wije się serpentynami prowadząc raz pod górę, raz w dół. Dookoła widać było winnice oraz sztucznie nawadniane pola, na których uprawiano różne rośliny. Jeden z postojów zrobiliśmy przy suszarni tytoniu. Zastanawialiśmy się, komu chce się uprawiać ziemię tak wysoko. Krajobraz był tutaj specyficzny, zupełnie inny niż przykładowo w Górach Fogaraskich. Pomimo mniejszych wysokości względnych teren był dużo bardziej pofałdowany. W Fogaraszach jechało się cały dzień w górę, podjeżdżając pod jakąś przełęcz, a potem pół dnia w dół. Tutaj co chwila mieliśmy do pokonania strome podjazdy, po których następowały krótkie strome zjazdy. To znacznie trudniejszy technicznie teren dla rowerzysty.
fota
Krajobraz greckiej wyżyny.
Po wyczerpującej walce z podjazdami, już pod wieczór, zajechaliśmy do położonego bardzo wysoko miasteczka. Zrozumiałem, dlaczego w Starożytnej Grecji funkcjonowały państwa-miasta. Umieszczone na szczytach stromych gór miasta-fortece sprawiały rzeczywiście wrażenie jakby były nie do zdobycia. Warto zauważyć, że osadnictwo w Grecji wygląda nieco inaczej niż w innych krajach. Właściwie prawie nie ma tutaj typowych wsi. Nawet najmniejsze osady mają formę miasteczek i prawie zawsze posiadają centralny plac, coś w rodzaju rynku, na którym prawie zawsze znajduje się kranik, w którym można nabrać pitną wodę. Tak było i w tym przypadku. Trochę dziwne wrażenie robiła obecność budki telefonicznej w tej niedostępnej, wydawałoby się odciętej od świata, miejscowości. Wykorzystałem ten fakt, aby zadzwonić do domu.
Namioty rozbiliśmy gdzieś na kawałku w miarę płaskiego pola, niedaleko od miasteczka. Zaczęliśmy wątpić czy zdążymy obejrzeć Meteory biorąc pod uwagę, że wpakowaliśmy się w takie góry.
fota
A tak to wygląda z góry.
22.09.2006, DZIEŃ 25
 dystans:        77km
 od początku:  2437km
Dzień zaczął się dość przyjemnie,
fota
Nasza ekipa na tle zawalonych na drogę kamieni.
gdyż obóz mieliśmy rozbity dość wysoko, przez co na początku zjeżdżaliśmy bardziej w dół niż podjeżdżaliśmy pod górę. Trzeba przyznać, że dziwnym uczuciem był jednak strach przed zjazdem w dół. Mieliśmy świadomość, że prędzej czy później skończy się to podjazdem. Droga była naprawdę malownicza. Miejscami nie było na niej asfaltu, miejscami jeden pas zawalony był kamieniami. W kolejnym napotkanym miasteczku zlokalizowaliśmy sklep w którym zrobiliśmy małe zakupy i odświeżyliśmy się korzystając z kranika z wodą. Przymusowy postój na jedzenie zrobiliśmy jednak poza miejscami zamieszkanymi, na rozdrożu. Nie wiedzieliśmy, którą odnogę wybrać i postanowiliśmy poczekać, aż ktoś będzie przejeżdżał, aby się zapytać. Czekaliśmy dość długo. Pierwszymi istotami żywymi, jakie napotkaliśmy były powoli idące drogą krowy. Niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć. W końcu zjawił się Grek prowadzący półciężarówkę. Nie za dobrze mówił po angielsku, ale udało nam się zrozumieć, że obie drogi prowadzą w to samo miejsce – do miasteczka Velvendos. Jedna z nich jest dłuższa, ale asfaltowa – jest na niej najpierw zjazd, a potem podjazd, druga zaś jest krótsza lecz szutrowa, na której najpierw trzeba podjechać pod górę, aby później zjechać w dół.
fota
Nawierzchnia była zróżnicowana.
fota
Czy to jest droga bita?
Zdecydowaliśmy się na drogę szutrową, gdyż woleliśmy szybciej mieć z głowy podjazd. Okazało się, że krowy nie były jedynymi zwierzętami, jakie dane nam było tego dnia zobaczyć. Tam gdzie krowy, tam musiał być też byk. Stanął na środku drogi i patrzył się na nas z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy. Postanowiliśmy przestraszyć zwierzaka – uformowaliśmy szyk i ruszyliśmy pędem w jego kierunku (zwierzę stało poniżej nas). Uciekł w popłochu. Ciekawym okazem fauny był też żółw, którego Łukasz wypatrzył na poboczu. Żółwia na wolności jeszcze nie widziałem. Jazda drogą trudno przejezdną dla samochodów osobowych okazała się niezbyt szczęśliwa dla Knorra. Wpadł w koleinę na zjeździe i zaliczył efektowną
fota
Droga asfaltowo-kamienista.
glebę. Nic specjalnego mu się nie stało, trochę się tylko poobcierał, zważywszy na to, że wywalił się na kamieniach. Koło jednak po tej kraksie nie nadawało się do użytku. Scentrowało się do tego stopnia, że nie tylko nie dało się założyć hamulców, ale co gorsza ocierało ono o widelec. Na szczęście udało się je na poczekaniu trochę naprostować, aby umożliwić Konradowi dojechanie do najbliższej cywilizacji, ale jasnym było, że z takim kołem Konrad do Aten jechać nie może. Zastanawialiśmy się gdzie w okolicy znajdziemy serwis rowerowy. Od mijającego nas chłopaka na motorynce dowiedzieliśmy się, że w Velvendos nie ma żadnego serwisu rowerowego. Serwisów rowerowych w ogóle w Grecji nie ma dużo, gdyż niewiele ludzi jeździ tutaj na rowerach, najprawdopodobniej ze względu na klimat i ukształtowanie terenu.
W końcu dojechaliśmy do Velvendos. Tam zapytaliśmy się o serwis i dowiedzieliśmy się, że najbliższy jest w Kozani, miasteczku odległym o jakieś 20 kilometrów, a także że do Kozani jeździ z tego miasteczka autobus. Postanowiliśmy wysłać Knorra autobusem, pojechać rowerem i spotkać się z nim w Kozani (mała szansa na przewiezienie 5 rowerów w autobusie). Na autobus czekaliśmy dość długo. W tym czasie zaczęliśmy się poważnie zastanawiać nad podjechaniem kawałka trasy pociągiem. Człowiek, który dosiadł się do nas, podczas gdy czekaliśmy z Knorrem na autobus, zaoferował się zadzwonić na informację kolejową i dowiedzieć się, czy można przewozić rowery w pociągach i na jakich warunkach. Generalnie nie
fota
Żółw.
jest to ani proste, ani tanie. Rowery trzeba przewozić osobnym pociągiem i odbierać je później jak przesyłkę na stacji docelowej. Trochę boimy się takiego rozwiązania. Może pociąg nie będzie konieczny... W krótkim czasie wszyscy mieszkańcy miasteczka wiedzieli o naszej obecności. Dostaliśmy na drogę całą torbę śliwek. W końcu zapakowaliśmy Knorra w autobus, aby rozstać się na jakąś godzinę-półtorej i bez najmniejszych problemów odnaleźć Knorra w serwisie rowerowym w Kozani.
W serwisie okazało się, że koła o rozmiarze 28 cali nie ma nigdzie w Kozani. Koło takie można sprowadzić z Salonik za 50 euro... Zastanawiamy się, co robić. W końcu jednak, sami nie wiedzieliśmy do końca jak, ale koło się znalazło. Serwisanci wyciągnęli je z innego roweru. Za najzwyklejsze w świecie jednokomorowe koło policzyli sobie 30 euro. Ale przynajmniej mieliśmy już kompletne rowery. Opóźnienie było jednak duże. Gdy wyjeżdżaliśmy z serwisu było już ciemno. Z bólem serca postanowiliśmy zrezygnować z Meteorów i skierowaliśmy się bezpośrednio w stronę Aten. Zatrzymaliśmy się jeszcze w fast-foodzie na gyros, tradycyjną grecką potrawę, którą można jednak dostać w wielu fast foodach we Wrocławiu. Tutaj jednak smakowała lepiej, ale to najprawdopodobniej ze względu na zdrowe zmęczenie i apetyt nim spowodowany.
fota
Antek na tle jednej z kilku mijanych po drodze tam.
23.09.2006, DZIEŃ 26
 dystans:        71km
 od początku:  2508km
W nocy kropił trochę deszcz. Nad ranem przestało padać, ale nadal było pochmurno i dość chłodno. W sumie można by to uznać za miłe urozmaicenie dla trzydziestostopniowych upałów, ale taka pogoda nie nastraja pozytywnie do życia. Po kilku kilometrach jazdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Na stacji tej była łazienka z prysznicem, więc zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Nie wiem czy było to spowodowane pogodą czy też zmęczeniem wyprawą, która trwała już prawie cztery tygodnie, ale nikomu nie chciało się jechać. Na stacji były stoliki, a przy stolikach dość wygodne kanapy, z których nie chciało się nam wstawać. Mycie się pięciu osób po kolei pod jednym prysznicem trochę trwało, a że nikomu się nie śpieszyło, wyjechaliśmy spod stacji dopiero w południe.
Już kilka kilometrów za stacją zaczął padać deszcz. Włożyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i jechaliśmy dalej. Gdy dojechaliśmy do mostu prowadzącego na drugi brzeg jednego z zalewów na rzece, obok której od kilku dni jechaliśmy, przestało padać, a droga zaczęła prowadzić pod górę. Trzeba więc było znowu zatrzymać się, aby zdjąć kurtki.
Podjazd był dość długi i męczący, a ledwo wjechaliśmy na górę, znowu zaczął padać deszcz. Schroniliśmy się pod wiatą, która najprawdopodobniej pełniła funkcję przystanku autobusowego, choć żadnego rozkładu jazdy nie było, nie było też w okolicy czegokolwiek, co można by uznać za cel podróży i uzasadnić postawienie w tym miejscu przystanku. W krótkim czasie zrobiło się bardzo zimno, pewnie dlatego, że znajdowaliśmy się w samym środku chmury – otaczała nas biała jak mleko mgła. Deszcz padał raz bardziej, raz mniej intensywnie. Jako, że zimno dokuczało coraz
fota
A jeszcze wczoraj był upał.
bardziej Antek i Łukasz postanowili jechać dalej. Reszta, w tym ja, wolała przeczekać mgłę, gdyż jazda przy tak małej widoczności nie należy do najbezpieczniejszych. Gdy Antek i Łukasz ruszyli, zorientowaliśmy się, jak nierozsądnie postąpili, gdyż niemal w tym samym momencie usłyszeliśmy silnik ciężarówki. Usłyszeliśmy, gdyż samochód zobaczyliśmy dopiero chwilę później, jak znajdował się już tuż koło nas. Widoczność była zatem praktycznie zerowa. Rzuciłem się w pogoń za Antkiem i udało mi się go zatrzymać, zanim jeszcze się rozpędził. Łukasz niestety zdążył już pojechać. Wróciliśmy do budki, aby poczekać na zmianę pogody, która jednak musiała przecież kiedyś nastąpić. Zaczęliśmy się strasznie martwić u Łukasza. Z pewnością jechał poboczem, ale gdyby zjechał na drogę, samochód nie byłby w stanie przed nim wyhamować. Nie mogliśmy jednak nic zrobić. Pozostało nam liczyć na to, że Łukasz, zobaczywszy, że nie jedzie za nim Antek, zawróci, albo przynajmniej zatrzyma się i poczeka na nas, przez co nie będzie jechał po drodze...
Gdy mgła przerzedziła się i stwierdziliśmy, że lepiej już nie będzie, ruszyliśmy. Droga prowadziła cały czas w dół, co nie było akurat w tych okolicznościach takie dobre, gdyż nie było jak się rozgrzać i cały czas było zimno. Dodatkowo cały czas padał deszcz. Jedynym pocieszeniem było to, że niżej powinno być cieplej, a z każdą chwilą znajdowaliśmy się coraz niżej. Warunki na drodze nie były najlepsze - ślisko i co chwila zakręty. W końcu znaleźliśmy Łukasza czekającego na nas przy jakimś zajeździe. Wyładowaliśmy na nim swoją złość i już mieliśmy ruszać dalej, gdy Tomek złapał gumę. Trudno wyobrazić sobie gorszy moment na wymianę dętki, ale nie mieliśmy wyjścia – trzeba było to zrobić w zimnie i w deszczu.
Po tych wszystkich tarapatach zjechaliśmy wreszcie z górzystego terenu i rozbiliśmy obóz prawie tuż koło drogi. Ubrania były mokre, humory niespecjalnie dopisywały. Nie tylko nie nadrobiliśmy zaległości, ale jeszcze bardziej je pogłębiliśmy – trzeci dzień z rzędu przejechaliśmy 70 kilometrów, mimo że z mapy wynikało, że aby zdążyć do Aten na czas i mieć cały dzień na zwiedzanie powinniśmy byli przejeżdżać codziennie 100 kilometrów. Byliśmy zatem około 90 kilometrów do tyłu. Poszliśmy spać, zostawiając wszelkie decyzje odnośnie dalszych losów wyprawy na następny dzień. Z Antkiem (bo z nim spałem akurat tego dnia w namiocie) ugotowaliśmy sobie jeszcze cały garnek zupy z proszku, który ledwo wcisnęliśmy w siebie przed snem.
24.09.2006, DZIEŃ 27
 dystans:        87km
 od początku:  2595km
Pobudka tego dnia była nietypowa – obudziło nas meczenie kóz, które przeprowadzał tuż koło naszych namiotów jakiś pasterz. Deszcz już nie padał. Było rzeźko, ale nie zimno. Obudziłem się głodny – zupa z proszku nie była dobrym pomysłem na uzupełnienie ubytku kalorii – w sumie to przecież tylko woda z barwnikami i aromatami. Na śniadanie zjadłem ostatnie zapasy i zaplanowałem zrobienie większych zakupów w najbliższym supermarkecie.
fota
Wyjazd z obozowiska.
Pierwsze kilometry pokonywaliśmy po płaskim, ale na horyzoncie było już widać kolejne pasmo górskie. Wyglądało groźnie, ale podjazd był łagodny, a przełęcz znajdowała się niżej niż się spodziewaliśmy. Za to zjazd należał do jednych z ciekawszych. Droga była dość szeroka, a zakręty łagodne, można więc było rozwijać duże prędkości bez hamowania. Dodatkowo ze zbocza, na którym się znajdowaliśmy rozciągał się bardzo ładny widok na rozległą równinę, a w oddali widać było Larisę - jedno z większych greckich miast.
W Larisie mieliśmy zamiar zrobić zakupy (od dawna nie robiliśmy większych zapasów i jechaliśmy już na resztkach) oraz dowiedzieć się na dworcu kolejowym wszystkiego odnośnie pociągów do Aten i możliwości przewozu w nich rowerów. Tomek, Konrad i ja skłanialiśmy się do jazdy do Aten pociągiem i wykorzystaniu pozostałych trzech dni przed zarezerwowanym lotem do Krakowa na zwiedzanie miasta. Antek i Łukasz kategorycznie odrzucili taką możliwość.
Zrobienie zakupów okazało się nie lada wyzwaniem... Przy wjeździe do miasta natrafiliśmy na hipermarket sieci Carrefour – niestety zamknięty. Powód? Niedziela. Okazało się, że w ponad stutysięcznym mieście w niedzielę nigdzie nie można kupić podstawowych artykułów spożywczych. Jedynymi otwartymi sklepami były kioski, w których można było nabyć gazetę, a z produktów żywnościowych - batona lub co najwyżej paczkę ciastek. Nie znalazłszy sklepu udaliśmy się na dworzec kolejowy. Tam powtórzyła się sytuacja z Rumunii – ani kasjerka ani pan w informacji nie władali jakimkolwiek językiem innym niż grecki. Mieliśmy jednak szczęście, gdyż nasze usilne próby porozumienia się zauważyła pewna konduktorka, mówiąca po francusku. Dowiedzieliśmy się, że rowery do Aten można przewieźć jadąc z nimi w tym samym pociągu, ale w innym wagonie. W ciągu doby kursują jednak tylko dwa takie pociągi. Antkowi bardzo jednak zależało, abyśmy jechali do Aten na rowerach. Nam niespecjalnie podobała się ta opcja, gdyż jadąc rowerami, zachowując takie tempo jak do tej pory bylibyśmy na styk i nie mielibyśmy czasu na zwiedzanie Aten, a poza tym jazda bez zapasu czasu byłaby dość ryzykowna gdyż w przypadku jakiejś awarii moglibyśmy nie zdążyć na samolot. Ostatecznie jednak dowiedzieliśmy się, którędy wiedzie linia kolejowa do Aten i na jakich stacjach zatrzymują się pociągi umożliwiające przewóz rowerów i ustaliliśmy, że pojedziemy razem do miasteczka Lamia, około 100km na południe od Larisy, gdzie rozdzielimy się - Łukasz z Antkiem pojadą rowerami, a Konrad,Tomek i ja wsiądziemy w pociąg.
fota
Greckie pola uprawne.
Warunkiem koniecznym do jakiejkolwiek jazdy było jednak zapewnienie organizmowi energii potrzebnej do pedałowania, a to nie było możliwe bez zaopatrzenia się w produkty żywnościowe, których ze względu na niedzielę kupić nie można było. Po dość bezsensownym kluczeniu po mieście w nadziei na znalezienie czegoś otwartego zatrzymaliśmy się przy kiosku i zakupiliśmy różnego rodzaju substytuty jedzenia, ja na przykład kupiłem dwie duże paczki herbatników. Naprzeciwko kiosku udało nam się dostrzec bar, w którym zamówiliśmy sobie dość duże porcje gyrosu zawiniętego w pitę, które zjedliśmy na przystanku autobusowym znajdującym się koło kiosku. Jakoś sobie więc poradziliśmy. Dodatkowo Antek nawiązał kontakt ze sprzedawcą kiosku i opowiedział mu co nieco o naszej wyprawie. Opłaciło się to, gdyż dostaliśmy na drogę po 5 puszek Fanty, po jednej dla każdego. To już któryś raz podczas tej wyprawy dostaliśmy coś za darmo. Ciekawe czy wyglądaliśmy jak obraz nędzy i rozpaczy i dlatego ludzie czuli potrzebę, aby nas poratować czy po prostu wzbudzamy sympatię poprzez nietypowe hobby. Mam nadzieję że to drugie...
Po dłuższym czasie spędzonym w Larisie udaliśmy się w stronę Lamii. W pierwszej lub drugiej miejscowości przy samej drodze, którą jechaliśmy, spostrzegliśmy otwarty sklep. Jesteśmy uratowani! Swoją drogą zjawisko pozamykanych sklepów w mieście a otwartych poza nim było dla nas dość dziwne. Nie wnikaliśmy jednak w przyczyny, lecz ucieszyliśmy się, że będziemy mieli co jeść na kolację.
Obóz rozbiliśmy na wzgórzu. Okolica była podobna do tej w której nocowaliśmy 23-go dnia wyprawy. Wieczór był pogodny, a następny dzień zapowiadał się słonecznie. Nocleg był nieporównywalny do tego z poprzedniego dnia. Humory dopisywały. Zacząłem się zastanawiać czy nie jechać jednak do Aten na rowerze...
25.09.2006, DZIEŃ 28
 dystans:       203km
 od początku:  2798km
Rano obudziłem się, pełen energii i pozytywnego nastawienia, jeszcze przed wschodem słońca. Dorwałem mapę i zacząłem zastanawiać się czy dojechanie do Aten w dwa dni jest realne. Był poniedziałek. Samolot mieliśmy w nocy ze środy na czwartek. Do Aten zostało około 250km. Jakbyśmy
fota
Stonoga. Ostatnio widziana koło namiotów.
się zmobilizowali i zrobili 150km w poniedziałek, na wtorek zostałby typowy dystans stu kilometrów, zaś na zwiedzanie Aten zostałaby nam cała środa. W razie jakby coś się nie udało, zawsze moglibyśmy wsiąść w pociąg, gdyż nasza trasa wiodła mniej więcej równolegle do linii kolejowej.
O wschodzie słońca obudziłem kolegów (wcześniej ustaliliśmy, że wstajemy, aby obejrzeć wschód, inaczej na pewno by nie wstali) i przedstawiłem im swoją koncepcję. Konradowi nawet się spodobała, Tomek zaś był niepocieszony, gdyż nastawił się na pociąg i nie chciało mu się już jechać, ale stwierdził, że dostosuje się do większości. Zatem tego dnia mieliśmy do przejechania 150km. Na naszą korzyść działał fakt, że wstaliśmy bardzo wcześnie. Był jednak pewien szczegół – na trasie, którą mieliśmy do pokonania znajdowały się cztery przełęcze. Od ich trudności uzależnialiśmy powodzenie całego przedsięwzięcia...
Ustaliliśmy, że będziemy jechać równym tempem i robić jak najmniej postojów. Kupiliśmy zapas czekolad z zamiarem zjadania tabliczki przed każdą przełęczą (na osobę). Pierwsza przełęcz okazała się bardzo łatwa do pokonania – podjazd był wprawdzie dość stromy, ale krótki. Z drugą przełęczą było gorzej. Powoli, serpentyna po serpentynie, pięliśmy się jednak pod górę, za każdym razem myśląc, że to już szczyt. Minął nas autobus na polskich rejestracjach z napisem “Wadowice”. Zamachaliśmy, a pasażerowie nam odmachali, ale nie wiem czy dostrzegli nasze nalepki “PL”.
fota
Tankujemy paliwo.
Słońce prażyło niemiłosiernie, co utrudniało podjazdy, ale ogromna dawka promieni słonecznych i skąpany w słońcu otaczający nas fikuśnie pofałdowany krajobraz wprawiały nas w dobry humor, a świadomość swego rodzaju wyzwania dodawała nam chęci i sił do dalszej do jazdy. Przed trzecią przełęczą zatrzymaliśmy się w celu kupienia arbuza na przydrożnym straganie. Standardowe pytania – skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, ile już zrobiliśmy kilometrów i ile czasu nam to zajęło. Drugiego arbuza dostaliśmy w prezencie. Dostaliśmy też jabłka. To aż dziwne, ale spowszedniała nam życzliwość ludzi w stosunku do nas i zaczęliśmy traktować za naturalne to, że ludzie nam coś dają.
Z trzeciej przełęczy było już widać Lamię – tutaj jeszcze poprzedniego dnia mieliśmy zamiar wsiąść w pociąg. Nie zrobiliśmy tego jednak i minęliśmy Lamię, kierując się w stronę Aten. Tuż za Lamią rozpoczynał się podjazd pod ostatnią, czwartą już tego dnia przełęcz. Przed nami wyrastały imponujących rozmiarów góry, a po lewej stronie w oddali widać było morze. Do końca wierzyliśmy, że nasza droga poprowadzi gdzieś pomiędzy tymi górami a morzem. Tak jednak nie było, w pewnym momencie na zboczu znajdującej się przed nami góry zaczęły się rysować serpentyny. Podjechaliśmy bliżej, do drogowskazów. Tak, te serpentyny to była właśnie droga do Aten, którą mieliśmy jechać. Aby uściślić, właściwa droga do Aten prowadziła autostradą i omijała góry. My jednak autostradą jechać nie mogliśmy. Zatrzymaliśmy się na większy posiłek i po nafaszerowaniu organizmów kaloriami ruszyliśmy na podbój góry.
fota
Widoczek.
Na początku z drogi rozciągał się ładny widok na morze, później znaleźliśmy się z drugiej strony góry i mogliśmy podziwiać pola i łąki. Po co najmniej dwóch godzinach systematycznego podjazdu przeżyliśmy przygodę, która z pewnością na długo zostanie mi w pamięci. W pewnym momencie Antek zauważył rozbity samochód, leżący poniżej poziomu drogi, w swego rodzaju zagłębieniu w zboczu góry. Zaraz potem, nieco powyżej samochodu zauważyliśmy człowieka, który wyglądał jakby próbował wyczołgać się na drogę. Miał zakrwawione nogi i brzuch, na szczęście był jednak przytomny. Widok był straszny i po krótkim wybuchu paniki zaczęliśmy szukać sposobu na udzielenie rannemu pomocy. Antek podbiegł do niego, próbując nawiązać z nim kontakt, Konrad pobiegł w kierunku stacji benzynowej, która akurat znajdowała się nieopodal, a reszta wybiegła na drogę, tarasując ją i próbując zatrzymać jakiś samochód. Pomimo niedużego ruchu nie było z tym problemu - jako, że drogę zatarasowaliśmy, musiał się zatrzymać pierwszy samochód. Pierwszym samochodem jechali jednak turyści węgierscy, z którymi nie mogliśmy się dogadać, zrezygnowaliśmy więc, gdyż zaraz za nimi pojawił się kolejny samochód, którym jechał Grek. Pokazaliśmy mu miejsce wypadku. Zadzwonił na pogotowie i zaczął rozmawiać z rannym człowiekiem. W międzyczasie Antek podłożył leżącemu pod głowę karimatę. Na pogotowie czekaliśmy dość długo. Jechało z pewnością z Lamii, a po serpentynach nie mogło jechać zbyt szybko. Pierwsza przyjechała policja. W końcu karetka przyjechała. Poczekaliśmy, aż sanitariusze włożyli rannego do karetki i wzięliśmy z powrotem karimatę. Były na niej ślady krwi, co niespecjalnie podobało się Antkowi. Liczy się jednak, że zrobił dobry uczynek.
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę robiło już ciemno. Włączyliśmy lampki i założyliśmy kamizelki odblaskowe. Okazało się, że wypadek był tuż przed szczytem, więc po chwili rozpoczął się zjazd. Z przełęczy zjeżdżaliśmy ostrożnie i na tyle powoli na ile się dało. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno przypomniał nam się przedostatni dzień wyprawy na Nordkapp, a konkretniej przedostatnia noc – jedna z niewielu nocy podczas których do białego rana jechaliśmy rowerem. Zadecydowaliśmy, że tą noc również spędzimy na siodełkach. Niekoniecznie do białego rana, ale mieliśmy zamiar podjechać jak najdalej, aby jak najmniej jazdy zostało na następny dzień. Ustaliliśmy pewien punkt na mapie, do którego tej nocy mieliśmy dojechać.
fota
Widok na pola z czwartej przełęczy.
(nie wiem dlaczego nie sfotografowaliśmy morza)
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Warto wspomnieć, że stacje benzynowe w Grecji wyglądają zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej. Są one w większości połączone z domami, w których mieszkają ich właściciele. Nie mają sztywnych godzin otwarcia – otwarte są zawsze wtedy, kiedy ktoś siedzi przy kasie. Standard stacji jest generalnie niski i pomimo tego, że nawet w Rumunii i Bułgarii normą już jest znajdujący się na stacji sklep, w którym można kupić różnego rodzaju napoje i przekąski, tutaj zazwyczaj nie można kupić niczego więcej poza paliwem. Na tej stacji, na której się zatrzymaliśmy był jednak akurat nawet bar, w którym niektórzy z nas zamówili sobie kawę.
Dalsza jazda przebiegała dość monotonnie, gdyż niewiele dookoła było widać, lecz były też ciekawe momenty - przejeżdżaliśmy przez tętniące nocnym życiem miasteczka, gdzie siedzący przy stolikach na dworze i popijający wino Grecy wiwatowali podczas naszego przejazdu, nie wiedząc chyba tak do końca czy widzą wyścig kolarski czy jakąś inną dziwaczną imprezę polegającą na nocnej jeździe rowerem.
Namioty rozbiliśmy po przejechaniu 203 kilometrów. Nie pamiętam która była wtedy godzina, może trzecia, może czwarta w nocy. Mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na nocleg, gdyż nie było nic widać, a dookoła wszędzie rosły pola bawełny i innych roślin, na których nie chcieliśmy się rozbijać, aby nie niszczyć upraw. W końcu rozbiliśmy się na skrawku trawy koło niewielkiej stacji transformatorowej.
26.09.2006, DZIEŃ 29
 dystans:        57km
 od początku:  2855km
Obudziliśmy się koło południa. Dwieście kilometrów w ciągu jednego dnia zrobiłem po raz czwarty w życiu i za każdym razem na drugi dzień czułem się tak samo, wiedziałem więc czego się spodziewać. Przede wszystkim nie miałem ochoty gdziekolwiek jechać i najchętniej wylegiwałbym się cały dzień w łóżku. Organizm potrzebował odpoczynku, aby zregenerować siły. Do Aten było już jednak bardzo blisko, jakieś 50-60 kilometrów. Trzeba
fota
Poranek czyli południe.
było się zmobilizować i ten dystans przejechać. Pierwsze kilometry były bardzo ciężkie. Postoje były długie i przeciągaliśmy je jak tylko się dało. Później można powiedzieć, że wpadliśmy w rutynę. Najgorsze było to, że po drodze trzeba było pokonać jeszcze jedną przełęcz. Dodatkowo wiatr mieliśmy w twarz, a w połowie dnia, akurat gdy znajdowaliśmy się tuż przed podjazdem zaczął wiać niesłychanie intensywnie. Paradoksalnie jednak te niesprzyjające warunki spowodowały, że trzeba było się zmobilizować i gdy podjazd na ostatnią przełęcz przed Atenami, będący bezsprzecznie jednym z najtrudniejszych momentów wyprawy, skończył się, dalej jechało się już łatwo i przyjemnie, a zmęczenie jakoś samo przeszło.
Rozbiliśmy się na peryferiach Aten, nieopodal lotniska towarowego, co może nie było najlepszym miejscem, ale baliśmy się, że bliżej centrum nie znajdziemy już niczego lepszego. Wieczorem rozmawialiśmy już o zajęciach na uczelni, zapisach i innych sprawach związanych ze studiami. Wyprawa dobiegała końca, a wraz z nią wakacje. Zasypiając miałem przed oczami mieszankę przeżyć z ostatniego miesiąca. Wydawało mi się, że w Wiedniu byliśmy dosłownie przed chwilą. A przecież minęły już prawie cztery tygodnie. Słowacja, Węgry, Serbia, Rumunia, każdy etap wyprawy pozostawił jakieś wspomnienia, każdy mijany kraj dane nam było poznać od podszewki. Mimo że nie zwiedzaliśmy wielu zabytków i nie odwiedziliśmy wielu turystycznych miejsc, bezpośrednie rozmowy z ludźmi pozwoliły nam poznać sposób bycia mieszkańców krajów przez jakie przejeżdżaliśmy, a przebywanie przez cały czas na świeżym powietrzu dało nam możliwość ciągłego kontaktu ze zmieniającą się w miarę przemieszczania się z północy na południe przyrodą i podziwiania jej piękna...
27.09.2006, DZIEŃ 30
 dystans:        57km
 od początku:  2922km
Okazało się, że poprzedniego dnia rozbiliśmy obóz w samą porę. Jak tylko ruszyliśmy wjechaliśmy do przemysłowej dzielnicy, gdzie o miejscu na namiot nie było mowy. Okolica robiła fatalne wrażenie – po obu stronach drogi fabryki, magazyny – czułem się gorzej niż we Wrocławiu na ulicy Robotniczej. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie starożytne miasto, kolebkę europejskiej cywilizacji. Droga była wąska i jeździły po niej ogromne ilości ciężarówek. Na domiar złego z samego rana zaczął padać deszcz. Przejazdy przez kałuże i ochlapujące nas samochody sprawiły, że byliśmy cali w błocie, a w szczególności nasze sakwy, spodnie i buty.
fota
My i nasze obłocone rowery.
Charakterystyczną cechą Grecji jest jednak to, że deszcze nie trwają tutaj długo i już przed południem po deszczu nie było śladu, chmury gdzieś przeszły, a słońce zaczęło coraz silniej dokuczać. Centrum Aten wyglądało znacznie ładniej niż peryferie przez które do niego wjeżdżaliśmy. Trzeba jednak przyznać, że Grecy prowadzą samochody z iście południową fantazją, a w ruchu ulicznym panują prawa dżungli, prawie takie z jakimi spotkaliśmy się Belgradzie. Dodatkowo sporo ludzi porusza się na skuterkach i motorynkach, łamiąc wszelkie możliwe przepisy ruchu drogowego. Staraliśmy się ich naśladować, próbując jakoś przejechać przez miasto.
W Atenach zwiedziliśmy najważniejsze starożytne zabytki – świątynię Zeusa, a ściślej jej ruiny, Akropol i jego okolice – dzielnicę Plaka, a także stadion Panathinaiko, plac Systagma i kilka pomniejszych zabytków. Mieliśmy szczęście, gdyż zupełnie przypadkowo natrafiliśmy na obchody Światowego Dnia Turysty i wszystkie wstępy były za darmo. Normalnie za samo wejście na Akropol trzeba by było zapłacić kilkanaście euro.
Gdy jechaliśmy ze świątyni Zeusa w stronę Akropolu Knorr w niewyjaśnionych okolicznościach przewrócił się na rowerze (jego trzecia kraksa na tej wyprawie), co spowodowało scentrowanie kupionego zaledwie kilka dni wcześniej koła. Na szczęście Tomkowi jakimś cudem udało się je naprostować.
fota
Widok z Akropolu na ruiny świątyni Zeusa.
Ostatnim celem naszej podróży był port lotniczy, na który dotarliśmy pod wieczór, zatrzymując się jeszcze po drodze w barze na gyrosa. Ostatnie dwa kilometry dojazdu na lotnisko były dość stresujące, gdyż jedyną drogą, którą można było się na nie dostać była autostrada. Chcąc nie chcąc musieliśmy przejechać ten jej kawałek na rowerach. Jako, że lot mieliśmy o 4:30 w nocy, było dużo czasu, aby doprowadzić się do porządku. Znanym już z wyprawy na Nordkapp sposobem pozamykaliśmy się w toaletach dla niepełnosprawnych, aby umyć się w całości umywalce. Resztę czasu spędziliśmy surfując po internecie korzystając z darmowych punktów dostępowych i na rozmowie z Polakami czekającymi na ten sam samolot co my, wracającymi z rejsu po Morzu Egejskim. Obawialiśmy się trochę odprawy, gdyż teoretycznie przepisy mówiły o limicie czterech rowerów na lot, a my mieliśmy pięć. Nie było jednak z tym żadnego problemu, zaspana obsługująca nas kobieta nie mogła się tylko doliczyć naszych sakw. O 4:30 w nocy odlecieliśmy w stronę Krakowa...
28.09.2006, dzień trzydziesty pierwszy - Epilog

O szóstej rano czasu polskiego wylądowaliśmy w Krakowie. Tam wsiedliśmy w pociąg do Wrocławia i tak skończyła się nasza druga wyprawa rowerowa. Trwała trzydzieści jeden dni. Na dwóch kółkach przejechaliśmy ponad 2920 kilometrów przez 9 krajów, a wszystkich przygód i wrażeń nie sposób opisać w tym pamiętniku...
fota
 całkowity przejechany dystans:         2922km
Tekst copyright (C) Jacek Nowak
Przy pisaniu tekstu wykorzystano notatki Jacka Nowaka i Łukasza Prasoła
Zdjęcia copyright (C) Konrad Zieliński, Jacek Nowak, Tomasz Stadnicki

rowerzysta

Autor strony: Jacek Nowak         Layout zaprojektował: Jakub Sochacki         Zdjęcia zostały zrobione przez różnych uczestników wypraw.