23.08.2008, Dzień dojazdowy (1/2)
Wyprawę rozpoczęliśmy na podwórku pod domem Antka, gdzie zamocowaliśmy cztery rowery na bagażniku
montowanym na hak Nissana Primery.
Autem tym mieliśmy dojechać do Ljubljany i zostawić je
tam na parkingu, a następnie ze stolicy Słowenii wyruszyć na właściwą część wyprawy na rowerach.
Jazda przez pierwsze kilometry wyglądała w ten sposób, że wszyscy przez 90 procent czasu
patrzyli na rowery - czy jeszcze się trzymają. Stwierdziliśmy, że jeśli wyjedziemy z Wrocławia i
nic się nie urwie, to szansa dojechania do Ljubljany będzie dość duża. No i na szczęście nic
się nie urwało. Pod koniec dnia nie zwracaliśmy już uwagi na telepiące się rowery.
Na początku auto prowadził Antek, później Kuba, a na końcu Konrad.
Jazda przez Czechy była o tyle utrudniona,
że Antek w ogóle nie wziął jakiejkolwiek mapy. Z pomocą przyszedł jednak GPS Kuby, który wyliczył
trasę wzdłuż której podążaliśmy. Musieliśmy jednak niestety wykupić winietkę na Czeskie autostrady,
gdyż trasa wiodła kilkunastokilometrowym odcinkiem drogi ekspresowej do ominięcia której nie
potrafiliśmy GPSa zmusić (co jednak było możliwe - jego obsługi uczyliśmy się przez pół wyprawy).
W Austrii złapała nas straszna ulewa, ostatecznie jednak udało nam się dojechać na kemping, gdy padało
już znacznie mniej. Musieliśmy jednak rozkładać namioty w deszczu, choć i tak nie było źle, gdyż
bagaże zostawiliśmy w samochodzie, a więc zmokły tylko namioty.
24.08.2008, Dzień dojazdowy (2/2)
Rano w dalszym ciągu kropiło i wszyscy poza Antkiem myśleli, że do południa się nie wypogodzi.
Dlatego też stwierdziliśmy, że nie ma co czekać na poprawę pogody i postanowiliśmy wstać o ósmej.
Antek wolał czekać, aż się wypogodzi i twierdził, że lepiej wstać o dziewiątej, bo wtedy już
przestanie padać. Była to oczywiście naturalna Antkowa reakcja obronna przed wczesnym wstawaniem,
ale jakoś tak się złożyło, że miał rację, bo o dziewiątej rzeczywiście przestało padać, a nawet
zaczęło się pokazywać słońce.
Droga do Ljubljany nie zajęła nam zbyt wiele czasu, zwłaszcza że prowadziła prawie w całości po
autostradzie. Antek zatankował auto i okazało się, że dojazd wyszedł bardzo tanio (samo paliwo
około 60zł/osobę), a samochód wcale nie spalił dużo więcej niż normalnie, czego się spodziewaliśmy
ze względu na cztery rowery z tyłu i pełny bagażnik.
Ljubljana - widok z zamku.
Po dojechaniu do Ljubljany zaparkowaliśmy tymczasowo auto na parkingu przed dworcem kolejowym i
udaliśmy się na zwiedzanie miasta oraz poszukiwanie parkingu. Weszliśmy na zamek, z którego rozpościerała
się panorama na miasto i obejrzeliśmy tzw. "potrójny most", czyli dwa najważniejsze zabytki stolicy
Słowenii. Chodząc po mieście natrafiliśmy na scenkę kręcenia reklamy proszku do
prania. Wyglądało to dość zabawnie. Na środku placu stała ogromna paleta proszków i na słowo "Akcja" ludzie
zaczynali chodzić po placu i każdy podchodził do palety i brał jedno opakowanie proszku.
Okazało się, że znalezienie taniego i bezpiecznego parkingu nie jest tutaj takie proste.
Ostatecznie znaleźliśmy parking budzący zaufanie Antka: naprzeciwko komendy głównej policji,
naszpikowany kamerami, z ochroniarzem siedzącym tam 24h/dobę, a przede wszystkim z ubezpieczeniem.
Wszystko to za absurdalną cenę 200 euro za 5 tygodni. Rozdzieliliśmy się tym jednak po równo,
ostatecznie razem z benzyną i winietkami dojazd wyszedł i tak taniej niż jakimkolwiek innym środkiem
transportu. Pod wieczór wyjechaliśmy z Ljubljany w kierunku granicy z Chorwacją i rozbiliśmy
namioty kilkanaście kilometrów za miastem. Próbowaliśmy noclegu "na gospodarza" zaczepiając
dwoje młodych ludzi jadących na rolkach, z pytaniem gdzie tutaj można rozbić namiot. Zaproponowali nam nocleg
u nich, ale mówili, że mają mało miejsca. Ostatecznie wyszła głupia sytuacja jak zobaczyliśmy ich
ogródek o powierzchni chyba 5m kw., w którym wyglądalibyśmy jak w zoo, oglądani przez mieszkańców
wszystkich domów dookoła. Podziękowaliśmy i rozbiliśmy się parę kilometrów za miejscowością,
na łące za rzeką koło drogi. Było pochmurno, wilgotno i dość zimno (wskazówkowy termometr z czujnikiem
wilgotności pokazywał 13 stopni i wilgotność grubo ponad 100% :P), ale nie padało.
25.08.2008, DZIEŃ 1
dystans: 98km
od początku: 115km
czas jazdy: 4h44min
Malownicza droga w Słowenii.
Tego dnia na dobre rozpoczęliśmy wyprawę na rowerach. Przez Słowenię jechało się bardzo przyjemnie,
gdyż jechaliśmy po wąskich, malowniczych i mało uczęszczanych drogach. Rano wypogodziło się już
zupełnie i przez cały dzień towarzyszyło nam słońce. Pomimo górzystego terenu na naszej trasie
nie było zbyt wiele podjazdów, gdyż udało się nam ją tak obrać, aby jechać mniej więcej wzdłuż
linii kolejowych i rzek. Dzięki temu mogliśmy podziwiać góry z dołu i nie namęczyć się zbytnio.
Gdy mapa Słowenii, którą dysponowaliśmy okazała się zbyt mało dokładna, z pomocą przyszedł GPS,
na którym była zaznaczona każda, nawet najmniejsza ścieżka. Dzięki temu zaoszczędziliśmy kilka
ładnych kilometrów. Przed wyjazdem Kuba nagrał na GPSa dwie mapy - Europy Zachodniej i Bałkanów
o łącznym rozmiarze prawie 2GB.
Kiedy w pewnym momencie wyjechaliśmy na bardziej główną drogę,
spostrzegliśmy koło niej zajazd i stwierdziliśmy, że dobrym pomysłem może być zjedzenie tam
obiadu. Zjedliśmy pizzę - jedyne co mieli w menu - szału nie było, ale zawsze to coś ciepłego.
Jej głównym atutem była wielkość - nikomu nie udało się zjeść całej.
Przez drugą połowę dnia jechaliśmy znów wąskimi malowniczymi drogami przez słoweńskie wsie.
Pod wieczór mieliśmy pewne trudności ze znalezieniem dobrego miejsca na nocleg, ze względu na
dość górzyste ukształtowanie terenu, a także coraz gęściej położone wsie. Domy w tych wsiach
były jednak zbyt przyzwoite, aby szukać noclegu na gospodarza. Ostatecznie rozbiliśmy namioty
w miejscu, które Antek określił jako nijakie - na kawałku ugoru koło pola kukurydzy.
26.08.2008, DZIEŃ 2
dystans: 110km
od początku: 225km
czas jazdy: 5h16min
Po przejechaniu około 20km od noclegu wjechaliśmy do Chorwacji. Droga była dość nudna więc w krótkim czasie,
robiąc mało postojów, zajechaliśmy aż do Zagrzebia. Kuba ustawił GPSa na środek miasta wyglądający
na historyczne centrum, po czym podążaliśmy za wskazówkami urządzenia aż do chwili, w której uznaliśmy,
że znajdujemy się już w takim centrum, że bardziej w centrum być się nie da. Gdy zeszliśmy z rowerów, aby
zorientować się gdzie jesteśmy i gdzie mniej więcej mamy się kierować, aby coś ciekawego zobaczyć, okazało
się, że znajdujemy się na ulicy Warszawskiej.
Centrum Zagrzebia wygląda ładnie i zadbanie, aczkolwiek
nie ma tam zbyt wiele ciekawych zabytków do zwiedzania. Mieliśmy przewodnik po Bałkanach i niewiele
stron poświęcono tam Zagrzebiowi. Niemniej jednak obskoczyliśmy co bardziej charakterystyczne miejsca,
co by został nam jakiś obraz miasta w pamięci. Odwiedziliśmy jeszcze sklep rowerowy, w celu pożyczenia klucza, za pomocą
którego Knorr mógł przykręcić sobie nóżkę, którą zakupił przed wyjazdem, ale nie zdążył jej już przykręcić w domu.
Już podczas wyjeżdżania z miasta, gdy staliśmy na czerwonym świetle na jakimś skrzyżowaniu, zaczepiła nas kobieta, która
chciała przeprowadzić z nami wywiad. Okazało się, że jest dziennikarką i pracuje dla gazety "Javno".
Zadała nam kilka pytań (rozmawialiśmy po angielsku) i zadzwoniła do swojego fotografa, który zrobił nam
kilka zdjęć. Podała nam adres strony internetowej gazety, gdzie znaleźliśmy później artykuł na temat naszej
wyprawy, oczywiście po chorwacku. Cała sytuacja była dla nas dość zabawna, bo nie spodziewaliśmy się, że ktoś nagle
będzie chciał z nami przeprowadzić wywiad, nie byliśmy na to zupełnie przygotowani i dziwiliśmy się w jaki
sposób dziennikarka wyłowiła nas z tłumu. Niemniej jednak cieszymy się, że mogliśmy swoimi zainteresowaniami
wypełnić sezon ogórkowy w Chorwacji :)
Wyjazd z Zagrzebia nie należał do najprzyjemniejszych momentów wyprawy, gdyż musieliśmy jechać główną drogą
krajową, na której ruch był bardzo duży. Próbowaliśmy wykorzystać GPS i zmusić go do wyliczenia alternatywnej
trasy drogami bocznymi. Po długiej walce z urządzeniem Kuba oznajmił, ze ta sztuka mu się udała - GPS kazał
nam zjechać z głównej drogi i wjechać na wiadukt. Tak też zrobiliśmy, a następnie wjechaliśmy w jakieś osiedle
i jechaliśmy według wskazań GPSa. Po paru minutach kluczenia wyjechaliśmy pod wiaduktem, na który parę minut
wcześniej wjechaliśmy i GPS kazał nam skręcić z powrotem na główną drogę. Czyli zrobiliśmy kółko i wróciliśmy w
to samo miejsce. Trzeba było zatem jechać drogą krajową. Było to dosyć stresujące, ale na szczęście im dalej od
Zagrzebia tym ruch był coraz mniejszy. Niestety stopniowo pogarszała się też jakość drogi, która z szerokiej
dwupasmówki z poboczem ostatecznie przerodziła się w jednojezdniową drogę bez pobocza i to dosyć wąską, jak na główną drogę z takim
natężeniem ruchu, jakie na niej panowało. W sumie to jazda wyglądała jak po drodze krajowej w Polsce, czyli nic przyjemnego.
Dodatkowo krajobraz wokół był zupełnie nieciekawy. To wszystko sprawiło, że mimo że był to dopiero drugi dzień jazdy,
motywacja całkowicie siadła, nikomu nie chciało się jechać i zupełnie zwątpiliśmy w sens całej wyprawy...
Ruch ustał dopiero za miejscowością Petrinja, gdy obraliśmy drogę prowadzącą do granicy z Bośnią.
Widocznie niewielu Chorwatów jeździ do tego kraju. Pod wieczór napotkaliśmy tablicę informacyjną, która informowała, że wjeżdżamy na
teren zniszczony w wyniku działań wojennych, którego odbudową zajmuje się jakaś niemiecka organizacja czy fundacja.
Oznaczało to również, co zgadzało się z tym, co wyczytaliśmy w internecie, że w okolicy istnieje zagrożenie minowe
i rozbijanie namiotu na dziko w krzakach może nie być najlepszym pomysłem. Szukaliśmy zatem noclegu "na gospodarza".
Udało nam się znaleźć świetny nocleg, w wyniku czego humory całkowicie nam się poprawiły. Gospodarstwo znajdowało się
dość daleko od drogi i zamieszkiwało je małżeństwo bardzo sympatycznych starszych ludzi, a także osiem kotów i kilka
psów. Okazało się, że gospodarze mają kawałek pola za swoim domem, na którym pozwolili nam rozbić namioty. Dostaliśmy
torbę gruszek i "wodę obozową". Samo gospodarstwo było dla nas "miastowych" niezłą atrakcją turystyczną, więc nie
omieszkaliśmy zrobić kilku zdjęć. Na kolację ugotowaliśmy kuskus z sosem serowym. Potrawa wyglądała jak klej biurowy,
ale smakowała świetnie, zwłaszcza po dodaniu kilku kabanosów, które zostały nam jeszcze z zapasów przywiezionych z Polski.
27.08.2008, DZIEŃ 3
dystans: 108km
od początku: 333km
czas jazdy: 5h34min
Rano pożegnaliśmy się z gospodarzami i udaliśmy się w kierunku Bośni, ciekawi co też nowego spotka nas w tym kraju.
Nocleg "u chłopa" w Chorwacji.
Zanim jednak wyjechaliśmy z Chorwacji, po kilku kilometrach koło drogi zobaczyliśmy tabliczkę z trupią czaszką i napisem
"Ne prilazite! Na ovom podrucju je velika opasnost od mina!", co oznaczało że "uwaga miny". Obszar za tabliczką był tak
zarośnięty, że łatwo można się było zorientować, że nikt tam od kilkunastu lat nie wchodził.
Zastanawialiśmy się, jak to będzie w Bośni - najbardziej zaminowanym kraju w Europie. Podczas wojny domowej z lat 1992-1995
miny były bardzo intensywnie używane (w 1996 roku liczbę pozostałych po wojnie min szacowano na 2 miliony) i do dzisiaj cały kraj
nie został jeszcze rozminowany.
Sprawa interesowała nas głównie w kontekście rozbijania namiotów na dziko. Trzeba jednak przyznać że łatwo odróżnić krzaki
w które od 13 lat nikt nie właził od zaoranego pola czy pastwiska, na którym na pewno min nie ma. Mimo wszystko jeszcze przed
wyjazdem zadecydowaliśmy, że w Bośni
Tam nie rozbijamy namiotów.
spać będziemy na campingach i w innych cywilizowanych miejscach, zwłaszcza że ceny nie są wysokie.
Droga prowadziła to w górę to w dół i dość sympatycznie jechało się nią na rowerze ze względu na długie i proste zjazdy,
na których można było rozwijać dość duże prędkości. Dookoła cały czas były bardzo gęste zarośla.
Granica z Bośnią biegła wzdłuż rzeki i aby wjechać do nowego kraju należało przejechać przez most. Przy samej granicy jeszcze
po chorwackiej stronie widać było kilka zniszczonych (prawdopodobnie zbombardowanych) i zarośniętych mchem domów. Ruiny te
kontrastowały z nowo odbudowanymi (lub wyremontowanymi) domami i kościołem pokrytym świeżym tynkiem. Przy granicy znajdował się
fragment fortu czy też zamku warownego, również wyglądającego na odrestaurowany. Z przekroczeniem granicy nie mieliśmy żadnych
problemów, kolejek nie było, bośniacki strażnik opowiadał nam, że jest fanem Roberta Kubicy.
Za granicą jechaliśmy jakiś czas
wzdłuż rzeki po całkiem dobrej jakości asfaltowej drodze, na której ruch był znikomy. Po kilkunastu kilometrach skręciliśmy w
boczną drogę, która wkrótce zamieniła się w piaszczysty trakt. Upał był straszny, teren dość mocno pagórkowaty, więc po piachu
pod górę jechało się ciężko, a w dół należało uważać, aby się nie przewrócić. Dzięki temu jednak, że słońce świeciło, a krajobraz
wokół był bardzo malowniczy, humory wszystkim dopisywały. Co jakiś czas mijaliśmy pojedyncze chałupy, przy jednej z nich siedziała
Zniszczenia wojenne - przy granicy z Bośnią.
staruszka, której towarzyszyły koty. Kociaki były bardzo fotogeniczne więc zrobiliśmy im zdjęcie. Dookoła cisza, spokój, całkowite
przeciwieństwo ruchliwej wylotówki z Zagrzebia, którą jechaliśmy poprzedniego dnia. Jeśli ktoś chce odpocząć od cywilizacji,
Bośnia wydaje się dobrym wyborem.
Gdy dojechaliśmy do asfaltu upał zaczął powoli słabnąć. W pierwszym miasteczku, jakie napotkaliśmy po drodze, zatrzymaliśmy się
na zakupy. W Bośni walutą jest tak zwana marka konwertybilna mająca stały kurs do euro: 1 euro = 2 marki. W każdym sklepie można
płacić w Euro i dostaje się resztę w markach, zawsze po tym samym kursie. Ceny nieco niższe niż w Polsce.
W kolejnym miasteczku mieliśmy drobny problem z ustaleniem, w którą stronę mamy jechać, spytaliśmy więc o drogę napotkanego rowerzysty.
Pytanie brzmiało czy mamy jechać prosto czy w prawo. Facet cały czas mówił "samo prawo jedete, samo prawo" i pokazywał ręką że
prosto.
Nie mogliśmy się z nim dogadać - no to w końcu prosto czy w prawo? W przewodniku doczytaliśmy, że po serbsko-chorwacko-bośniacku (to
są te same języki tylko zwaśnione narody się do tego nie przyznają) "prawo" oznacza prosto, a na prawo mówi się "desno".
Gdy dojechaliśmy do większej cywilizacji i główniejszej drogi, przy której stało więcej budynków, zauważyliśmy pewną
prawidłowość - w Bośni wszystko jest niedokończone. Większość domów jest nieotynkowana, mnóstwo budynków jest niewykończonych,
normą jest na przykład brak balustrady na balkonie, wszędzie pełno zaczętych i przerwanych inwestycji, budowli w stanie surowym.
Tak jakby był tam jakiś poważny kryzys finansowy - ludzie nabrali kredytów, zaczęli budować, a kasa nagle się skończyła.
Musiało to być jakoś bardzo niedawno, bo budynki nie wyglądały jak sprzed wojny.
Nocleg planowaliśmy na campingu, który był opisany zarówno w internecie, jak i w przewodniku. Nazywał się "Eko-Centar Ljekarice" i
miał być najlepszym campingiem w Bośni. Aby na niego trafić trzeba było nieco zboczyć z trasy, ale nie było problemu z jego
odnalezieniem, gdyż prowadziły na niego drogowskazy od ładnych kilkunastu kilometrów. Jakież było nasze zdziwienie, jak dojechaliśmy
na miejsce...
Kilka basenów, jakaś sztuczna wyspa, fontanny, boisko do siatkówki, parasole ze słomy, kilka drewnianych budynków o
nieznanym przeznaczeniu, ogólnie ogromny kompleks i wielki hotel... oczywiście w stanie surowym i... żywej duszy. Chcieliśmy szukać
jakiejś recepcji, zapytać się o ceny, nie za bardzo wiedzieliśmy o co chodzi i dlaczego nikogo nie ma. Po krótkich poszukiwaniach
trafiliśmy do baru, zaopatrzonego w różnego rodzaju napoje, w którym na szczęście znaleźliśmy człowieka (jednego). Niestety nie
potrafił mówić po angielsku, ani w żadnym innym języku poza bośniackim tylko patrzył się na nas z dziwnym uśmieszkiem, jakby z ironią
czy politowaniem, jakby chciał powiedzieć "ludzie, gdzieście przyjechali!?". Pytanie o cenę chyba jednak zrozumiał, bo się roześmiał i
dał do zrozumienia, że "nieczynne". Pytanie "gdzie można rozbić namiot" chyba również, bo zatoczył wielki krąg ręką pokazując całą
okolicę. Ogólnie dał nam do zrozumienia że "róbta co chceta". Przy tym wszystkim nie odezwał się ani słowem, pokazał nam gdzie
są prysznice, o godzinie 20:00 wyłączył fontanny i schował się do domu. Cała sytuacja była bardzo dziwna, ale mieliśmy nocleg i prysznic
za darmo - ogólnie Bośnia to dziwny kraj, ale podoba nam się tu :)
28.08.2008, DZIEŃ 4
dystans: 81km
od początku: 414km
czas jazdy: 4h19min
Bośniacka dbałość o bezpieczeństwo na drodze.
Rano w Eko-Centar nikt się nie zjawił, złożyliśmy więc namioty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po drodze zrobiliśmy trochę zdjęć spokojnej
wsi bośniackiej, choć tutaj okolica nie była aż tak dziewicza, jak poprzedniego dnia. W jednej z mijanych miejscowości natrafiliśmy
na jakiś festyn. Nie wiedzieliśmy z jakiej on był okazji, ale wokół wystawionych było mnóstwo straganów na których można było kupić
wszystko i nic, na ruszcie pieczono barana i panował ogólny rozgardiasz. Za tą miejscowością zobaczyliśmy bardzo inteligentnie postawiony
znak ograniczenia prędkości do czterdziestu - na środku drogi na zakręcie.
Niedługo później Kuba złapał pierwszą na wyprawie gumę, co spowodowało dłuższy przystanek. Przystanek ten wypadł akurat na przystanku -
autobusowym - z wiatą zapewniającą cień i ławeczką, a więc mieliśmy dosyć wygodne warunki do wymiany dętki. Przy okazji rozłożyliśmy
na słońcu wyprane poprzedniego dnia rzeczy.
Około południa dojechaliśmy do Banja Luki - stolicy i największego miasta Republiki Serbskiej. Bośnia i Hercegowina podzielona jest
bowiem na dwie części, wbrew pozorom nie na Bośnię i Hercegowinę, lecz na "Federację Bośni i Hercegowiny" oraz "Republikę Serbską". Ta
część Bośni przez którą dotychczas przejeżdżaliśmy to Republika Serbska czyli część zamieszkana w większości przez Serbów.
W Banja Luce znaleźliśmy fajną piekarnię, w której można było kupić smaczne bułki i zapiekanki. Zaliczyliśmy też duży sklep
samoobsługowy, w którym zrobiliśmy większe zakupy, można było nawet płacić kartą, ale sprzedawczyni miała problem z wydaniem reszty z
dwudziestu euro, musiała w tym celu chodzić na zaplecze. Okazało się później, że problem z wydawaniem reszty w Bośni jest powszechny,
sprzedawcy mają albo bardzo mały utarg albo z jakiś powodów (może z obawy przed kradzieżą?) trzymają mało pieniędzy w kasie. Później
już nauczyliśmy się, że należy rozmieniać pieniądze gdzie się da, a gdzie się nie da płacić drobnymi.
Kanion - typowy element bałkańskiego krajobrazu.
Sama Banja Luka nie jest jakimś szczególnie ciekawym miastem więc nie nastawialiśmy się na zwiedzanie. W samym centrum był bardzo duży
ruch i korki, a w państwie takim jak Bośnia oznacza to również bardzo duży smród spalin, gdyż samochody którymi jeżdżą Bośniacy do
najnowszych nie należą. Rower na szczęście jest dość dobrym pojazdem do omijania korków więc w stosunkowo krótkim czasie udało nam
się wyjechać z miasta w kierunku miejscowości Jajce.
Droga wiodła kanionem rzeki więc widoki były bardzo ładne i robiliśmy dużo zdjęć. Kaniony są bardzo charakterystycznymi formami
geologicznymi dla Bałkanów, mieliśmy ich jeszcze okazje oglądać wiele w dalszej części wyprawy. Jechało się dosyć łatwo i szybko, bo
nawierzchnia była dobra, a dodatkowo jechaliśmy w dół rzeki. Po dość długim odcinku przejechanym w kanionie dotarliśmy do tamy i
elektrowni wodnej. W sumie można się było jej spodziewać na dość wartkiej rzece. Zatrzymaliśmy się tam na krótki posiłek i odpoczynek,
a ostatecznie wszystkich zmorzył sen i ucięliśmy sobie drzemkę. Musieliśmy śmiesznie wyglądać rozłożeni na karimatach na betonie,
zarówno dla obsługi elektrowni jak i dla kierowców przejeżdżających obok samochodów.
Gdy się obudziliśmy usłyszeliśmy grzmoty, co prawda z oddali, ale zwiastowało to potencjalne zmoknięcie. Postanowiliśmy się więc
w miarę szybko zebrać i pojechać dalej, gdyż na tamie nie było miejsca, gdzie można by się schować od deszczu. W ogóle w kanionie
nie było dogodnego miejsca ani na schowanie się przed deszczem ani na rozbicie namiotu, bo z jednej strony rzeka, a z drugiej skalna
ściana. Jechaliśmy więc i zastanawialiśmy się, kiedy nas zleje. Grzmoty było jednak cały czas słychać w oddali, a w naszej okolicy zaczęło
tylko lekko kropić i na tym się skończyło. Minęliśmy most, który mógł ewentualnie służyć za schronienie w razie jakby się rozpadało,
a zaraz potem
dojechaliśmy do bardzo ładnego widoku na zalew. Postanowiliśmy zatem zrobić parę zdjęć i poczekać na rozwój sytuacji. Wdrapaliśmy się na pagórek
(w sumie nie idealne miejsce na przeczekiwanie burzy, ale była ona bardzo daleko) i siedzieliśmy sobie obserwując krajobraz rozprawiając
o tym i owym. Burza przeszła bokiem. Upiekło się nam.
Pod wieczór, gdy była akurat dobra pora na szukanie noclegu zatrzymaliśmy się na stacji
benzynowej w celu skorzystania z toalety (tzn. umycia się i nabrania "wody obozowej").
Okazało się, że na stacji był też motel.
Z głupia frant zapytałem o cenę noclegu - pracownik stacji zabrał mnie na górę i pokazał pokój - całkiem przyzwoity - były trzy
łóżka, łazienka, ciepła woda. Powiedział, że kosztuje 10 euro. Zapytałem czy 10 euro za osobę czy za pokój, okazało się że za pokój,
a zatem nocleg kosztował około 8 złotych za osobę. Wybór był zatem oczywisty. Nikomu nie przeszkadzało, że czwarta osoba spała
na podłodze - metodą losowania padło na Kubę. Rowery pracownik stacji zamknął nam w garażu, w którym za dnia odbywał się serwis opon.
Bowiem przybytek, w którym zdecydowaliśmy się zatrzymać, służył za stację benzynową, motel, bar, wulkanizację i warsztat samochodowy.
Cały czas jednak zastanawiałem się czy zapłacimy ostatecznie po 8 czy po 32 złote bo nie bardzo mogłem uwierzyć w to, że można nocować
w całkiem przyzwoitych warunkach za taką cenę.
29.08.2008, DZIEŃ 5
dystans: 59km
od początku: 473km
czas jazdy: 4h57min
Na most chyba jednak nie skręcimy.
Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia postanowiliśmy wyjechać o 8:00. Płatne noclegi mają tę wadę, że wstaje się później niż
w przypadku rozbijania namiotu w dziczy, a także dłużej rano zbiera, dlatego woleliśmy ustalić godzinę wyjazdu, aby nie skończyło się
na rozpoczęciu jazdy w południe. Jako że nie mieliśmy żadnego prania ani tym podobnych dodatkowych rzeczy do zrobienia wieczorem
poszło nam to dość łatwo i rzeczywiście o ósmej rano byliśmy już gotowi do wyjazdu. Okazało się, że rzeczywiście nocleg kosztował
nas po 8 złotych. Po uregulowaniu rachunku i wyjęciu rowerów z garażu udaliśmy się w kierunku Jajców (albo Jajec,
jakkolwiek to się odmienia). Na początku załapaliśmy się na dość długi zjazd, co zmusiło niektórych z nas do założenia kurtek.
Gdy dojechaliśmy do pierwszego rozwidlenia okazało się, że droga którą mieliśmy zamiar jechać jest zamknięta, a jadąc objazdem
musielibyśmy nadłożyć ładnych kilkanaście kilometrów, a do tego nie jechalibyśmy kanionem rzeki tylko dookoła, co prawdopodobnie
sprowadziłoby się do jazdy po górach. Nie wiedzieliśmy jednak jak bardzo droga jest zamknięta - to że nie można tam wjechać
samochodem nie znaczy, że nie da się przejechać rowerem. Postanowiliśmy więc zaryzykować i pojechać zamkniętą drogą.
Zaletą tego rozwiązania było to, że na drodze nie było w ogóle samochodów i mieliśmy ją całą dla siebie. Nawierzchnia była
bardo dobra i wyglądała na nową, co utwierdziło nas w przekonaniu, że droga jest przejezdna tylko że jeszcze nie została
otwarta dla ruchu, bo robotnicy coś tam jeszcze kończą...
Minęliśmy fermę strusi, a następnie zobaczyliśmy na rzece coś co wyglądało na sieci. Przed tym czymś na rzece była ogromna
ilość czegoś, czego nie mogliśmy zidentyfikować. Po bliższym przyjrzeniu się okazało sie, że są to... śmieci. Głównie plastikowe
butelki. Prawdopodobnie wspomniane wcześniej sieci służyły do wyławiania śmieci, bo raczej nie wyobrażam sobie, aby ktoś o
zdrowych zmysłach łowił tu ryby. Kilkaset metrów dalej przy drodze pojawiła się tablica oznajmiająca koniec Republiki Serbskiej
i początek Federacji Bośni i Hercegowiny. Widocznie wyławia się tutaj śmieci płynące od sąsiadów.
Po dobrej ponad godzinie jazdy dojechaliśmy do tunelu... w remoncie. Droga była zagrodzona i jasno było napisane, że przejazdu
nie ma. Widać było jednak pracujących robotników. Stwierdziliśmy więc, że spróbujemy przejechać i jeśli ktoś zwróci nam uwagę, to
Jajce - jaskinie pod domami.
powiemy, zgodnie zresztą z prawdą, że jakbyśmy się mieli teraz cofać to trzeba by nadrobić ze 40km. Na szczęście jednak nikt się
do nas nie odezwał (wszyscy dziwnie się tylko na nas patrzyli, ale do tego już przywykliśmy) i bez problemów przejechaliśmy przez tunel,
omijając maszyny budowlane. W pierwszej miejscowości za tunelem znajdował się zawalony most, na który uparcie kierował nas GPS,
według którego most nie był zawalony. Na szczęście właściwa droga nie prowadziła przez ten most i około godziny 10 rano dojechaliśmy
do miejscowości Jajce. Było dość pochmurno, co miało swoją zaletę, gdyż słońce nie prażyło, ale też wadę, bo przez to mieliśmy kiepskie
światło do zdjęć.
Jajce to miasteczko malowniczo położone nad kanionem górskiego potoku. Jego zabudowania zajmują kilka wzgórz, a na
najwyższym z nich
Jajce - malowniczo położone miasto.
znajdują się ruiny warownego zamku. Wrażenie robiły domy położone tuż nad pionową skarpą kanionu, w której widać było wgłębienia na
kształt jaskiń. Sprawiało to wrażenie, jakby domy w każdej chwili mogły osunąć się do rzeki.
Droga, którą jechaliśmy, biegła po przeciwnej stronie kanionu, dzięki temu mieliśmy bardzo ładny widok na całe miasto. Przy
dokładniejszej obserwacji można było dostrzec kilka charakterystycznych dla Bośni szczegółów: znaczna część domów była nieotynkowana
lub w inny sposób niedokończona, wśród zabudowań dostrzec można było zarówno katolicki kościół jak i muzułmański meczet, zaś
na zboczach wzgórz widać było dwa cmentarze: jeden katolicki, a drugi muzułmański.
Jednak najbardziej charakterystycznym punktem Jajec jest pokaźnych rozmiarów wodospad, który mieliśmy okazję zobaczyć po przeprawieniu
się przez most i wjechaniu do miasta. Koło wodospadu znajdowała się agencja turystyczna w której kupiłem pocztówki.
Po sfotografowaniu wodospadu postanowiliśmy wjechać do centrum i znaleźć miejsce, gdzie można zjeść jakiś porządny posiłek.
Miasto w środku wygląda bardzo sympatycznie - nie ma w nim dużych budynków tylko cała masa niewielkich domków. Niestety było też trochę
domów zniszczonych przez wojnę. W pierwszej z brzegu restauracji ceny były stosunkowo niskie, mimo że byliśmy w samym centrum dość turystycznego,
jak na Bośnię, miasta. Jedzenie było całkiem dobre, choć nie obyło się bez atrakcji, bo Antek dostał pomidora z... robakiem w środku.
Gdy zawołał kelnera ten zabrał od niego pomidora, ale nie przyniósł nic w zamian ani nawet specjalnie nie przeprosił, a po rachunek wysłał innego.
Trochę mało kulturalnie, mógłby w ramach rekompensaty dać jakąś sałatkę albo coś i już byłoby ok, no ale co tam - napiwku nie dostał,
a my głodnego odpędziliśmy.
Po obiedzie (jeśli można to tak nazwać, bo jedliśmy go około godziny 11) poszliśmy jeszcze do supermarketu, aby zrobić
zapasy jedzenia na później. W Jajcach był supermarket i to całkiem spory. Supermarkety mają tę przewagę nad tradycyjnymi sklepami, że nie trzeba
znać języka ani
gimnastykować się, pokazując sprzedawcy na migi co się chce kupić. Spotkałem tam kobietę, którą wcześniej widziałem w informacji turystycznej
i u której kupowałem widokówki. Zaczepiła mnie i pytała się jak się podoba miasto. Bardzo sympatycznie.
Z Jajec w kierunku Sarajewa mogliśmy jechać drogą główną lub drugorzędną. Obie drogi zbiegały się w miejscowości o
wdzięcznej nazwie Travnik.
Droga drugorzędna miała około 40km długości, droga główna była jakieś 30km dłuższa. Wybór był oczywisty, zwłaszcza że nawet jeśli droga
drugorzędna byłaby dłuższa i tak prawdopodobnie byśmy ją wybrali, bo im mniejszy ruch tym przyjemniej się jedzie.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Jajec zaczął się akurat największy upał. A my jechaliśmy wtedy naszą drogą drugorzędną (to jest
kategoria odpowiadająca naszej wojewódzkiej), która okazała się... piaszczystą drogą po kamieniach pod górę.
Trzeba było wjechać na przełęcz na wysokość ponad 1000 metrów n.p.m. Trochę źle sobie to
rozplanowaliśmy w czasie, bo można było przewidzieć, że w okolicach godziny pierwszej po południu zacznie się żar, nawet jeśli rano były chmury.
Droga drugorzędna (wg mapy).
Droga była jednak bardzo fajna, bo nie było na niej praktycznie żadnych samochodów. Prawdę mówiąc to momentami wydawała się nieprzejezdna dla
normalnych aut, ale jednak ze dwa albo trzy do wieczora nas minęły. Bardzo pomocny okazał się GPS, który miał w pamięci nawet leśne drogi,
gdyż nie wszędzie było oczywiste, w którą odnogę skręcić. Wzdłuż naszej drogi było trochę zniszczonych, najpewniej w wyniku wojny,
budynków. Dookoła nas był las, ale niestety nie dawał on cienia, gdyż sama droga prowadziła takim jakby wąwozem, a drzewa były trochę dalej.
Cały czas było pod górę, ale na szczęście po pewnym czasie żar się trochę zmniejszył, na niebie pojawiło się trochę chmurek i nawet
zastanawialiśmy się, czy nie zacznie padać, bo spadło na nas kilka kropel. Na dość już znacznej wysokości przejechaliśmy przez malowniczo
położoną wioskę, a następnie wjechaliśmy w las, gdzie temperatura była już całkiem przyjemna.
W lesie spostrzegliśmy znak "uwaga miny". To pierwszy znak tego typu w Bośni, ostatni widzieliśmy w Chorwacji.
Zaminowane tereny nie są
wcale tak powszechne, jak się tego spodziewaliśmy. Postanowiliśmy zrobić znakowi zdjęcie i kiedy je robiliśmy akurat minął nas samochód
podobny do "Nyski". Po kilkuset metrach się zatrzymał i poczekał na nas. Wysiadł z niego gość, który spytał się czy nam w czymś nie pomóc.
Mówił całkiem przyzwoicie po angielsku, okazało się, że jest nauczycielem nauczania początkowego i uczy dzieci z pobliskich wiosek. Trochę
głupio nam się zrobiło, że widział jak fotografujemy znak z minami, ale nie poruszył tego tematu. Ogólnie był bardzo sympatyczny. Standardowa
gadka typu skąd jedziemy i dokąd.
Pod wieczór dotarliśmy na przełęcz, która w zasadzie nie przypominała typowych górskich przełęczy, gdzie po wjeździe
po serpentynach
następuje stromy zjazd. Po prostu dotarliśmy do mniej więcej najwyższego punktu drogi z ładnym widokiem w dół. Przy drodze znajdowało się
pastwisko. Jako że trawa była wyjedzona przez krowy można było przypuszczać, że nie jest ono zaminowane (tzn. w zasadzie to było zaminowane,
ale w potocznym tego słowa znaczeniu, jednak krowie miny są znacznie mniej zakamuflowane, a przez to łatwiejsze do ominięcia od wojskowych).
Postanowiliśmy więc rozbić tam namioty. Z pastwiska akurat schodzili ludzie wypasający krowy. Antek zaczął te krowy filmować i głaskać,
przez co ludzie Ci dziwnie się na nas patrzyli i chyba potraktowali nas jak nieszkodliwych wariatów. W każdym razie nie mieli obiekcji
odnośnie rozbijania przez nas namiotów.
Widok był bardzo ładny i rozciągał się na wiele kilometrów, a w okolicy (po oddaleniu się pasterzy) nie było żywej
duszy. Wieczorem gruntową
drogą przejechało jeszcze tylko jedno auto. Spytaliśmy się kierowcy, gdzie tutaj można nabrać wody, gdyż mieliśmy jej dość mało, ale okazało się
że co najwyżej można poprosić kogoś we wsi, która jest dość daleko. Facet chciał nam natomiast dać półlitrową wodę mineralną, którą miał w
samochodzie, ale odmówiliśmy, gdyż postawiliśmy go w trochę głupiej sytuacji, a aż tak bardzo wody nam nie brakowało.
Gdy zrobiło się już ciemno w oddali rozległ się śpiew muezzina, wzywającego muzułmanów do modlitwy. Prawdopodobnie
pochodził z miasteczka, które znajdowało się w dolinie, którą widać było z naszego pastwiska.
30.08.2008, DZIEŃ 6
dystans: 112km
od początku: 585km
czas jazdy: 5h14min
Dzień zaczął się bardzo dobrze - od ładnego widoku. Jazda zaczęła się jeszcze lepiej - od długiego zjazdu.
Takie są plusy spania na przełęczy. Co więcej - co prawda początek zjazdu był po kamieniach, ale dosyć
szybko dojechaliśmy do miejscowości i zaczął się asfalt. Potem już jechaliśmy cały czas w dół po asfalcie, aż
dojechaliśmy do głównej drogi Jajce-Sarajewo, kilka kilometrów przed miastem Travnik. Niecałą godzinkę
zajęło nam pokonanie odległości, jaką poprzedniego dnia pokonywaliśmy przez pół dnia. Trzeba zaznaczyć, że
gdyby podjazd był po asfalcie, a zjazd po kamieniach, proporcje byłyby zgoła inne.
Dalszy ciąg trasy nie był jednak ciekawy - jechaliśmy główną drogą, a ruch był dość duży. Potem nieco
się zmniejszył, gdy pojawiła się równoległa droga ekspresowa (lub autostrada - na jednej naszej mapie i
to tej dokładniejszej nie było żadnej drogi dwupasmowej, na drugiej była zaznaczona droga ekspresowa,
mieszkańcy natomiast mówili, że to jest autostrada). Tak czy siak, spora część ruchu przeniosła się na inną drogę
niż ta, którą jechaliśmy, ale i tak był on spory. Takie odcinki głównymi drogami są najnudniejsze, bo
praktycznie nie można nic robić tylko trzeba jechać równo i pedałować. Robiliśmy zatem częste i długie przerwy.
W taki sposób dojechaliśmy prawie do samego Sarajewa. Po drodze zauważyliśmy, że bardzo popularną marką
samochodów w Bośni są Volkswageny Golfy.
I to do tego stopnia, że chyba z jedna trzecia samochodów jakie nas mijały to była któraś wersja Golfa,
zazwyczaj pierwsza lub druga, choć zdarzały się też najnowsze, ale rzadko. W końcu Niemcy wyprodukowali
tych Golfów ogromną ilość, teraz dowiedzieliśmy się, gdzie one się podziały. Za niewielkie pieniądze
mieszkańcy biedniejszych krajów mają czym jeździć - to jest jedna strona medalu i to jest dobre, niestety
jednak stare auta nie są zbyt przyjazne dla środowiska naturalnego, zwłaszcza w takich ilościach jakie
jeżdżą w Bośni - to jest ta druga strona medalu. Podczas monotonnej drogi Kuba wymyślił, że można by liczyć
Golfy i rzeczywiście zaczęliśmy je wszyscy głośno liczyć. Sporą część stanowiły te zaparkowane, bo pomysł
przyszedł nam na dość zurbanizowanym terenie, gdy zbliżaliśmy się już do stolicy. W każdym razie naliczyliśmy
ich kilkadziesiąt, mierzyliśmy też czas i obliczyliśmy średnią ilość golfów na minutę, ale nie pamiętam już
ile to było.
Bośniacka myśl techniczna.
Na przedmieściach Sarajewa mieliśmy przymusową przerwę, bo Knorr złapał gumę. Do samej stolicy Bośni zajechaliśmy
gdy robiło się już ciemno. W Sarajewie planowaliśmy nocleg w schronisku młodzieżowym "Studencki Centar". Adres tego
schroniska znalazłem w Internecie, na oficjalnej stronie jakiejś rządowej bośniackiej organizacji do spraw turystyki,
wspieranej przez Unię Europejską. Problem był tylko taki, że mieliśmy adres, ale nie mieliśmy mapy Sarajewa, a Kubie
zepsuło się coś z GPSem i z niewiadomych przyczyn przestało działać w nim wyszukiwanie ulic, można było szukać miejscowości,
a nawet obiektów w miejscowościach (hoteli, stacji benzynowych, itp.) ale ulic nie można było.
Ulice były co prawda wyświetlane na ekranie, ale szukanie ulicy po omacku na bardzo małym wyświetlaczu mijało się z celem.
Próbowaliśmy znaleźć schronisko w spisie obiektów, ale nie było go tam. Poradziliśmy sobie przez zupełny przypadek.
Na długiej liście miejsc noclegowych wydrukowanej z internetu znaleźliśmy hotel, który był przy tej samej ulicy co schronisko,
a był w spisie hoteli GPSa i na niego ustawiliśmy nawigację.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce hotel co prawda był, ale nie mogliśmy znaleźć żadnego schroniska. W końcu znaleźliśmy
bramę, której numer zgadzał się z adresem, ale nie wyglądała ona na schronisko. Weszliśmy do środka, a tam... wykrywacze metalu, kamery, cała
masa jakiś dziwnych zabezpieczeń i na szczęście wartownik, z którym można było się dogadać po angielsku. Okazało się, że tutaj nie
jest żadne schronisko tylko sąd kryminalny. Wartownik oznajmił nam, że taaak, był tutaj kiedyś "Studencki Centar", ale
to przed wojną... Co prawda pojęcie "przed wojną" w przypadku Bośni oznacza trochę mniej odległe czasy niż w przypadku Polski,
niemniej jednak noclegu w sądzie nie było. Mieliśmy jednak ze sobą wydrukowaną stronę z Internetu, na której widniał
zarówno adres jak i telefon do schroniska. Wartownik zadzwonił na ten numer, ale nikt tam nie odbierał. Był na tyle uprzejmy,
że zadzwonił na biuro numerów i gdzieś tam jeszcze, aby dowiedzieć się gdzie teraz jest "Studencki Centar". W międzyczasie dwóch
z nas poszło zapytać się do hotelu o cenę. 100 euro za dwójkę. Jak na studentów - za drogo. Ostatecznie wartownik dowiedział się, gdzie
jest teraz Studencki Centar, wytłumaczył nam i narysował gdzie mamy jechać. Wskazówki mniej więcej zrozumieliśmy, więc pożegnaliśmy się i
pojechaliśmy na azymut. Trzeba przyznać, że po "Eko-Centarze" podchodziliśmy teraz z nieufnością do wszystkich "Centarów".
Po drodze zaczepił nas jakiś chłopak pytając skąd jesteśmy i na odpowiedź że z Polski zareagował z entuzjazmem. Mówił, że
miał dziewczynę Polkę i że zna dwa słowa po polsku - "kurwa mać". Czy to zawsze są pierwsze polskie słowa, jakich uczy się
cudzoziemiec? Spytaliśmy się go, czy wie gdzie tu można tanio przenocować i powiedział, że bardzo blisko jest tanie schronisko.
Ogólnie był jakiś dziwny, ale jako że byliśmy w samym historyczno-turystycznym centrum, a Studencki Centar miał być gdzieś na peryferiach
stwierdziliśmy że może lepiej poszukać noclegu tutaj. Jedźcie cały czas prosto i coś tam dalej. Podał nam jego nazwę. No to jedziemy...
Zgubiliśmy się, pytamy o nazwę i nikt o czymś takim nie słyszał. Popytaliśmy się kilku ludzi i ktoś nam w końcu powiedział, że tutaj jest
pełno różnych miejsc noclegowych i wskazał adres kolejnego schroniska, który okazał się prawidłowy. Dotarliśmy. Od osoby za nocleg
trzeba było zapłacić 15 euro. Jak na stolicę całkiem nieźle, choć 6 razy drożej niż w motelu na stacji benzynowej ;)
W zasadzie to ostatecznie nie nocowaliśmy w schronisku, tylko właściciel schroniska zobaczywszy, że jest nas czwórka zaproponował nam
nocleg w mieszkaniu do wynajęcia, znajdującym się obok schroniska. Było tam całkiem fajnie, łazienka, jeden duży pokój i drugi mniejszy
przechodni, z aneksem kuchennym. Z ciekawszych elementów w centralnym punkcie mieszkania wisiała fotografia Mekki, a telewizor
odbierał pierwszy i drugi program telewizji bośniackiej, Eurosport i... Al-Dżazirę.
Około godziny 21:00 wyszliśmy zwiedzać miasto.
Sprawa była o tyle ułatwiona, że mieszkaliśmy w samym centrum. Była to bardzo dobra decyzja, gdyż Sarajewo nocą robiło naprawdę
świetne wrażenie. Miasto pozytywnie mnie zaskoczyło. Sarajewo kojarzyło mi się głównie z wojną i oblężeniem, a tymczasem śladów tych
przykrych wydarzeń w ogóle nie było widać. Miasto mimo późnej godziny tętniło życiem, było pięknie oświetlone, na ulicach widać było
mnóstwo młodych ludzi, wszędzie pełno było barów, restauracji i innych miejsc gdzie można coś zjeść i wypić. Trzeba przyznać, że była
sobota wieczór, więc widok tego typu nie powinien dziwić - pod względem "życia nocnego" stolica Bośni nie różniła się zbytnio od dużych
miast na zachodzie czy w Polsce. To, czym Sarajewo wyróżniało się, to mieszanka kulturowa, jaką widać było na ulicach - od zakutanych w chusty
Arabek idącymi krok za swoimi mężami do lasek w obcisłych bluzeczkach z pępkami na wierzchu. Bardzo blisko siebie znajdowały się świątynie
trzech największych religii - katedra, meczet i synagoga.
Chodząc po ulicach Sarajewa na zasadzie, "o pewnie tutaj jest coś ciekawego" schodziliśmy chyba większą część
historycznego centrum,
które było oświetlone i pełne ludzi. Jego granice łatwo było poznać po tym, że dalej było ciemno i mało ludzi. Natrafiliśmy na jakiś
happening organizowanych chyba z okazji promocji czegoś tam. Różni ludzie śpiewali, ktoś prowadził konferansjerkę i chyba można było wygrać
samochód. Dołączyliśmy do tłumu gapiów na jakiś czas, ale potem poszliśmy dalej, bo ze względu na barierę językową nie bardzo udało nam się
zrozumieć o co chodzi.
Jedną z bardziej typowych potraw w Bośni i w ogóle na całych Bałkanach jest Burek. Burki można kupić na każdym rogu, zazwyczaj w budkach typu
fast food, a taka budka z Burkami nazywa się "Buregdżinica". Jako, że po prawie tygodniu pobytu na Bałkanach nie spróbowaliśmy jeszcze Burka,
postanowiliśmy go w końcu zakupić i zjeść. Burek wbrew nazwie nie ma nic wspólnego z psem, jest to potrawa z ciasta podobnego trochę
do francuskiego, wypełniona w środku nadzieniem z sera, mięsa, ziemniaków, warzyw lub innych rzeczy.
Inną typową potrawą jest Cevapi, którą, a jakże, można kupić w "Cevapdżinicach". To w uproszczeniu grillowane kiełbaski z mielonego mięsa.
Po zjedzeniu Burka stwierdziliśmy, że coś jeszcze byśmy zjedli, gdyż wzięliśmy Burki w wersji bezmięsnej, a do jazdy na rowerze białko się
przydaje. Cevapdżinice w przeciwieństwie do Buregdżinic nie są zazwyczaj fast foodami lecz mają formę barów czy restauracji, gdzie je się
przy stolikach. Znaleźliśmy taką Cevapdżinicę i zjedliśmy tam całą kolację uzupełniając ubytek białka z całego dnia.
Potem pokręciliśmy się jeszcze po mieście i o jakiejś późnej porze wróciliśmy do mieszkania, które musieliśmy opuścić następnego dnia do 11:00.
31.08.2008, DZIEŃ 7
dystans: 95km
od początku: 680km
czas jazdy: 5h12min
Po opuszczeniu mieszkanka pojechaliśmy na pocztę, aby wysłać kartki. Niestety okazało się, że nie jest to możliwe, gdyż jest niedziela.
Cóż, taki urok wakacji, że człowiek traci poczucie, jaki jest dzień tygodnia. Przed wyjazdem z Sarajewa odwiedziliśmy jeszcze raz
starówkę, aby zrobić kilka fotek stolicy Bośni za dnia, gdyż mieliśmy tylko zdjęcia nocne. Koło meczetu spotkaliśmy turystów z Polski i
wymieniliśmy się doświadczeniami, co warto zobaczyć. W dzień Sarajewo prezentuje się nieco mniej korzystnie niż w nocy - w nocy najładniejsze
miejsca są oświetlone, a brzydkich nie widać - w ciemne zaułki człowiek się nie zapuszcza. Poza ścisłym centrum jest jeszcze trochę zniszczonych
czy zawalonych budynków. Trzeba jednak przyznać, że stolica Bośni i tak wygląda znacznie lepiej niż się spodziewaliśmy, zważywszy na to, że miasto nie tak dawno przez 3,5 roku było oblężone.
Z tych wzgórz Serbowie prowadzili ostrzał.
Sarajewo jest położone między górami. To malownicze położenie było przekleństwem w momencie, gdy z tych gór leciały na
miasto pociski
artyleryjskie. Okazało się, że droga wyjazdowa z miasta, która prowadziła w kierunku, który nas interesował i nie była drogą główną,
biegła dość ostro pod górę. Liczyliśmy więc na to, że zobaczymy panoramę miasta z góry, ale niestety ze względu na zabudowę nie udało
nam się znaleźć dogodnego miejsca z którego można by zobaczyć taką panoramę.
Paręnaście kilometrów za Sarajewem spotkaliśmy kolejnych Polaków, tym razem udających się samochodem do Albanii.
Jechali nad morze,
do Vlore. Podobno ich znajomi byli tam rok wcześniej i sobie chwalili. Może więc Albania nie jest taka straszna, jak ją malują, skoro
Polacy nie boją się tam jechać samochodem.
W połowie dnia wjechaliśmy po serpentynach na jakąś przełęcz. Na przełęczy tej znajdował się bar, ale był zamknięty. Skorzystaliśmy jednak
ze stolików i przygotowaliśmy sobie na nich kanapki. Było bardzo ciepło, ale na szczęście przy drodze co jakiś czas można było napotkać
kraniki z wodą. Wykorzystywaliśmy ją jako wodę do picia i polewania się nią.
Wieczorem nasza trasa prowadziła przez kanion, dość typowy dla Bałkanów typ rzeźby terenu. Przy jednym z kraników z wodą zobaczyliśmy
kilka zaparkowanych samochodów i dość sporą kolejkę ludzi z butelkami nabierających wodę. Postanowiliśmy się do nich przyłączyć - widocznie
była to jakaś dobra woda mineralna, skoro ludzie specjalnie po nią przyjeżdżali. Warto tutaj wspomnieć, że ogólnie woda w Bośni należy do
najlepszych w Europie i wszędzie można tutaj pić zarówno wodę z kranu, jak i z przydrożnych kraników. Pewnie wynika to z faktu, że znaczna
część kraju jest położona na terenach krasowych.
Ze względu na ukształtowanie terenu (kanion - z jednej strony przepaść, w której płynęła rzeka, z drugiej skały) dość trudno było znaleźć miejsce na rozbicie namiotów. W jednej z miejscowości zapukaliśmy do jednego z domów z pytaniem, gdzie tutaj można rozbić namioty.
Liczyliśmy, że być może gospodarz powie nam, że możemy się rozbić u niego na podwórku. Powiedział nam jednak, że za jakieś osiem kilometrów,
może mniej, jest wieeelki kemping, na którym zmieści się i sto namiotów. ("Grooooose camping, hundert Zelten")
Po przejechaniu dziesięciu kilometrów zrobiło się już ciemno, ale żadnego kempingu nie było widać. Zaczęliśmy się zastanawiać,
czy gość nie skłamał o kempingu, abyśmy się odczepili. Spytaliśmy jakąś nie do końca budzącą zaufanie młodzież (ale nikogo innego w
okolicy nie było) czy wiedzą coś o jakimś kempingu. Powiedzieli, że jasne, jest kemping... za jakieś 8 kilometrów. Po paru minutach od
upewnienia się, że kemping rzeczywiście istnieje, przed nosem wyrosła nam tablica informująca o remoncie drogi i konieczności objazdu.
Zaczynają się serpentyny.
Zignorowanie objazdu nie było możliwe, gdyż remont był gruntowny - właściwa droga kończyła się na niedokończonym wiadukcie.
Objazd natomiast był zaprojektowany z dużą dozą fantazji, a przejazd nim po ciemku dostarczał niezapomnianych wrażeń. Tymczasowa droga była
bardzo wąska, miejscami asfaltowa, miejscami szutrowa, wiła się nad samą przepaścią i nie było przy niej żadnych barierek.
W końcu jednak objazd się skończył i zaraz potem zobaczyliśmy dużą tablicę kierującą na "Rafting" na której znajdowało się kilka
piktogramów, a jednym z tych piktogramów był namiot. Jeszcze tylko dość stromy zjazd po kamieniach do samej rzeki i byliśmy na miejscu.
Okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi jacy przyjechali na kemping. Czyżby powtórka z Eko-Centar? Wjechaliśmy z rowerami na środek
i zaczęliśmy się rozglądać czy ktoś tu jest. Wyszedł do nas chłopak w naszym wieku, słabo mówił po angielsku, ale można się było dogadać.
Powiedział nam, że trafiliśmy do ośrodka (ściślej to na stanicę), który organizuje rafting na rzece Tarze, spływy kajakowe i tym podobne imprezy.
Sezon jednak już się skończył, więc aktualnie na stanicy nikogo nie ma. On tutaj jeszcze za dwa dni pobędzie, a potem jedzie do domu.
Możemy przenocować tutaj za darmo, nie ma sensu rozbijać namiotów, bo przecież domki i tak stoją puste. Ogólnie jest nieposprzątane
i pościel jest brudna, ale pewnie mamy śpiwory więc sobie poradzimy. Dla nas bomba.
Na stanicy oprócz trójkątnych domków znajdowało się miejsce, gdzie prawdopodobnie koncentrowało się życie przebywających tu turystów.
Były tam stoliki, kuchnia gazowa z całym zestawem garnków, talerzy i sztućców, bar, a także nagłośnienie. Gość uruchomił dla nas agregat
i włączyło się światło. Włączył też muzykę. Zrobiliśmy sobie kolację w cywilizowanych warunkach. Klimat był bardzo fajny, było to jedno
z tych miejsc gdzie chętnie przyjechałbym z większą grupą.
1.09.2008, DZIEŃ 8
dystans: 41km
od początku: 721km
czas jazdy: 3h41min
Rano pożegnaliśmy się z pracownikiem stanicy i zostawiliśmy mu resztę bośniackich marek, gdyż wiedzieliśmy, że w Czarnogórze
Coraz ciekawszy krajobraz.
i tak nie będziemy mieli możliwości ich wydania, a chcieliśmy się jakoś odwdzięczyć za nocleg. Przejście graniczne znajdowało się na moście
na rzece Tara. Po jej przekroczeniu udaliśmy się do sklepu w przygranicznej miejscowości Scepan Polje i okazało się, że są
tam bardzo wysokie ceny (mniej więcej takie jak w Chorwacji). Pytaliśmy mieszkańców, jak daleko jest do następnego sklepu i
okazało się, że baaardzo daleko, a po drodze są góry. Musieliśmy więc zaopatrzyć się w żywność po wygórowanych cenach,
ale bardzo dobrze, że to zrobiliśmy, gdyż jak sie później okazało następny sklep napotkaliśmy dopiero następnego dnia późnym
popołudniem. Nic dziwnego, że jedyny sklep w okolicy mógł ustalać ceny jakie mu się podobało.
Od wyjazdu ze Scepan Polje droga pięła się łagodnie, ale systematycznie pod górę. Po prawej stronie mieliśmy rzekę Pivę (nie,
nie rzekę piwa), będącą dopływem Tary. Ruch był nieduży, rzadko kiedy mijało nas jakieś auto lub motocykl. Mieliśmy jednak
okazję zobaczyć nie lada osobliwość. Spotkaliśmy Polaków, którzy wieźli... gekona. Żywego. Zajmował całą tylną półkę w samochodzie, gdzie
grzał się w słońcu wpadającym przez tylną szybę.
Im byliśmy wyżej tym widoki były coraz ciekawsze. Jednak już całkowicie powalił nas na kolana most
zawieszony wysoko nad rzeką, z którego widać było wijącą się najpierw po jednej, a potem po drugiej stronie kanionu i co chwila chowającą
się w tunelu lub półtunelu drogę.
Od tego momentu praktycznie co kilkadziesiąt metrów zatrzymywaliśmy się na robienie zdjęć, których natrzaskaliśmy ogromne ilości.
Kanion Piwy to zdecydowanie jedno z najładniejszych miejsc, jakie widziałem. Wrażenie robiły zarówno wysokość i ogrom kanionu,
majestatyczne formy skalne, drzewa i inne rośliny rosnące gdzieś wysoko w niedostępnych miejscach na skałach, jak i samo połączenie
szarych skał, zielonych roślin i niebieskiej wody. Wszystko to wywoływało bardzo pozytywne emocje i sprawiało, że człowiek nie
mógł przestać się tym napawać. Do tego wszystkiego świeciło słońce i było gorąco, choć nie za gorąco.
Oczywiście, aby energia rzeki nie marnowała się, zbudowano tamę. Robiąc zdjęcie z tamy można było zdać sobie sprawę z wysokości
kanionu, patrząc na przykład na ledwie widoczną ciężarówkę stojącą nad rzeką na dolę tamy.
Na górze tamy rzeka przekształciła się w zalew, co również miało swój urok, gdyż strome góry kończące się na niebieskiej tafli
zalewu były również bardzo fotogeniczne.
Gdy dojechaliśmy do odbicia z głównej drogi w boczną, prowadzącą do miejscowości Żabljak przez masyw Durmitor ogarnęła nas
konsternacja, gdyż droga wyglądała jakby wpadała do tunelu, który był zasypany. Było to jednak złudzenie, gdyż właściwy
tunel znajdował się parę metrów dalej, lecz wjazdu do niego nie było wcześniej widać. Zaraz za tunelem napotkaliśmy na
rozwidlenie, na którym nie wiedzieliśmy, w którą stronę skręcić, gdyż nie mieliśmy tak szczegółowej mapy. Trochę "na czuja"
pojechaliśmy w prawo. O ile droga wzdłuż kanionu pięła się pod górę w miarę łagodnie to boczna droga to już była prawdziwa
"Sfikia". Tak ta trasa nam się kojarzyła, ze Sfikią czyli trasą w Grecji będącą najtrudniejszym odcinkiem wyprawy do Aten.
Rzeczywiście podobieństwo było bliźniacze, włącznie z widocznym w dole zalewem, nad którym wcześniej jechaliśmy. Choć Sfikia była
bardziej męcząca, choćby dlatego że tutaj droga była w całości asfaltowa, a tam różnie z tym bywało.
Droga była jednak wąska, podjeżdżało się stromo pod górę, aby zaraz stromo zjechać w dół tylko po to, aby znowu zacząć kolejny podjazd.
Do tego zrobił się upał i zaczęło nam brakować wody. Na szczęście znaleźliśmy źródełko, a konkretnie kranik z którego leciała
woda do koryta dla zwierząt. Z pewnością była to woda mineralna, zważywszy na okolicę. Tak dokładnie to Kuba i ja znaleźliśmy to
źródełko, zaś Antek i Konrad, którzy jechali przed nami nie zauważyli go i przejechali. Nabraliśmy zatem wody do tego co mieliśmy,
a Antek wracał się później po więcej.
Tego dnia mieliśmy nie tylko najlepsze jak dotychczas widoki, ale też bardzo ciekawy nocleg. Wąska droga doprowadziła nas
do stojącego na szczycie kościółka, nieco poniżej którego znajdowała się wieś. Według GPSa byliśmy na wysokości 1200m n.p.m.
Działalność człowieka kontra natura.
Dosyć ciekawym zjawiskiem wewnątrz kościółka była stojąca na parapecie wódka. Równie egzotycznym rozwiązaniem było boisko do
kosza... na skrzyżowaniu. Na rozwidleniu dróg postawiono kosz (do gry w koszykówkę, nie ma śmieci), całkiem sensowny
pomysł - w końcu to kawałek asfaltu, a samochody i tak jeżdżą tutaj co najwyżej trzy dziennie. Nie wiedzieliśmy, którą opcję wybrać na
rozwidleniu, zwłaszcza, że na skrzyżowaniu asfalt się kończył i obie odnogi były szutrowe. A jako że zbliżał się już wieczór, a okolica
była ładna, postanowiliśmy przenocować we wsi.
Wieś składała się, można rzec, z dwóch części - górnej i dolnej. Mieliśmy zamiar rozbić obóz w górnej części wsi, aby mieć lepszy
widok. Aby nie rozbijać się komuś pod domem bez pytania chcieliśmy spytać się o pozwolenie na rozstawienie namiotów. Ku naszemu
zdziwieniu w żadnym z domów nikogo nie było. Pomyśleliśmy, że być może ludzie nie wrócili jeszcze z pastwisk i postanowiliśmy poczekać.
Do wieczora jednak nikt się nie pojawił. Zaglądaliśmy do pustych domów przez okna - z grubsza wyglądały na zamieszkane, w środku były meble.
Domy były co prawda zaniedbane, ale nie wyglądały na opuszczone. Postanowiliśmy mimo wszystko rozbić namioty, choć z pewnym niepokojem, z jaką
reakcją się spotkamy, jeśli ktoś tutaj jednak przyjdzie. Gdy zapadł zmrok, w widocznej poniżej nas dolnej części wsi światło zapaliło się
tylko w jednym domu. Okolica była tak idylliczna i odcięta od Świata, że mieliśmy wrażenie, jakbyśmy przenieśli się do poprzedniej epoki...
nie licząc stojącej nieopodal anteny satelitarnej i przelatujących bardzo wysoko nad nami samolotów.
2.09.2008, DZIEŃ 9
dystans: 60km
od początku: 781km
czas jazdy: 4h12min
Dzień, który zaczynaliśmy na wysokości 1200m n.p.m. i mieliśmy przed sobą jeszcze dość sporo kilometrów do pokonania po górach, siłą
Wspinaczka po kamieniach (wprawne oko dostrzeże Knorra).
rzeczy zapowiadał się ciekawie. Rzeczywiście górski odcinek był jednym z najfajniejszych odcinków wyprawy, a na pewno najbardziej
dziewiczym, jeśli chodzi o otaczający nas krajobraz. Po zwinięciu obozu zjechaliśmy do dolnej części wsi, gdzie o dziwo udało nam
się znaleźć jakiś ludzi (być może byli to Ci z tego jednego domu, w którym wieczorem świeciło się światło). Poprosiliśmy ich o wodę
i przy okazji zapytaliśmy czy dobrze jedziemy, bo oczywiście drogowskazów żadnych nie było. Zresztą i tak nie miałyby racji bytu, bo droga
którą jechaliśmy nie wyglądała na przejezdną samochodem. Woda się przydała, gdyż zaraz za wsią rozpoczęła się mozolna kamienista droga pod górę.
Nachylenie było tak duże, że od pewnego momentu zaczęliśmy prowadzić rowery, gdyż jechać nie bardzo się dało. Żar lał się z nieba do tego
stopnia, że Antek prowadził rower w samych majtkach. Im wyżej tym widoki były ładniejsze, co rekompensowało trudy wspinaczki.
W końcu dotarliśmy na szczyt, a w zasadzie płaskowyż. Tam nasza kamienista droga wpadała do bardzo wąskiej drogi asfaltowej.
To tą drogą byśmy jechali, gdybyśmy poprzedniego dnia na rozwidleniu, na którym pojechaliśmy "na czuja" w prawo, pojechali w lewo.
Prawdopodobniej trasa byłaby łatwiejsza technicznie, ale za to przegapilibyśmy jeden z najfajniejszych noclegów na wyprawie.
W każdym razie dalej jechaliśmy asfaltem - nareszcie płasko i wygodnie. Nie było już upału, było już tylko bardzo ciepło. Płaskowyż na jaki
wjechaliśmy rozciągał się na dużej przestrzeni. Pasły się na nim owce i konie. Ilość cywilizacji była znikoma, a widoki przepiękne. Górski
krajobraz na południu Europy to super sprawa.
Z mapy wynikało, że musimy wjechać jeszcze wyżej niż jesteśmy, na przełęcz 1900m n.p.m. Nazywała się ona "sedlo" i rzeczywiście miała
kształt siodła. Podjazd był stosunkowo łagodny, natomiast dodatkowych atrakcji dostarczyła nam pogoda, która się bardzo szybko zmieniła.
Niebo zachmurzyło się, a po upale nie było już śladu. Zamiast tego z oddali można było usłyszeć grzmoty. Szykowała się burza, która mogła
nas dopaść akurat w momencie, gdy bylibyśmy w najwyższym punkcie drogi. Na przełęczy spotkaliśmy turystów z Czech, którzy schodzili ze
szlaku. Powiedzieli nam, że kilkadziesiąt metrów za przełęczą jest chatka, w której można coś zjeść. Było nam to bardzo na rękę - po pierwsze
byliśmy już mocno głodni, a po drugie było to miejsce, w którym można było przeczekać burzę. Z dań serwowanych w chatce do wyboru była zupa
z chlebem lub bez chleba. Była jednak bardzo dobra, a przynajmniej dobrze smakowała w górach i po wysiłku. Zamówiliśmy ją nie pytając nawet ile
kosztuje, no bo ile może kosztować zupa. Okazało się, że porcja kosztowała 3,5 euro (drożej niż motel w Bośni). Razem z nami jedli też
turyści z Rumunii.
Burza na szczęście przeszła bokiem i sprawiła, że powietrze zrobiło się rześkie, co miało swoje dobre strony. Z przełęczy zjechaliśmy
znów na płaskowyż (oczywiście z drugiej strony), a potem jeszcze niżej, gdzie pojawił się las iglasty, a droga trochę zaczęła mi się kojarzyć
z drogą przez Finlandię. Ostatecznie zjechaliśmy do miejscowości Żabljak. Była to typowa baza wypadowa w okoliczne góry, a zatem spotkać
można w niej było dużo turystów. Co nas zaskoczyło to bardzo duża ilość Polaków. Albo natrafiliśmy na jakąś zorganizowaną grupę albo rzeczywiście
czarnogórski Durmitor (nazwa pasma górskiego) zrobił się tak popularny wśród naszych rodaków. Sam Żabljak przeżywał najwyraźniej okres
wzmożonych inwestycji - widać było że dużo się tutaj buduje.
Po zrobieniu zakupów w Żabljaku kontynuowaliśmy zjazd z Durmitoru. Mieliśmy zjechać aż do kanionu Tary, tej samej rzeki którą przekraczaliśmy
poprzedniego dnia na granicy między Bośnią, a Czarnogórą. Na serpentynach spotkaliśmy parę sakwiarzy z Ukrainy. Próbowaliśmy nawiązać z nimi
kontakt, ale nie okazali się specjalnie rozmowni ani sympatyczni. Przy Tarze, do której ostatecznie zjechaliśmy, koło okazałego mostu,
znajdował się dość klimatyczny kemping, na którym postanowiliśmy przenocować. Nocleg kosztował 2 euro. Była nawet ciepła woda.
3.09.2008, DZIEŃ 10
dystans: 102km
od początku: 883km
czas jazdy: 5h02min
Rano nad kanionem wisiała mgła. Przez dość długi czas jechaliśmy w kanionie Tary, wzdłuż rzeki. Trzeba jednak przyznać,
że kanion akurat w tym miejscu nie był specjalnie okazały ani ciekawy, zwłaszcza po tym co mieliśmy okazję zobaczyć
w kanionie Pivy. Było pochmurno, a zatem nienajlepsza pogoda na robienie zdjęć, ale z drugiej strony całkiem przyjemne
urozmaicenie upałów, których mieliśmy okazję doświadczyć aż nadto przez ostatnie dni. Na drodze był niewielki ruch, a kolejne
kilometry mijały nam na rozmowach na tematy związane z szeroko pojętą informatyką. Przerywnikiem były zawody w rzucaniu kamykami do rzeki.
Gdy dojechaliśmy do miejscowości Mojkovac, w której nasza droga wpadała w główną, zaczęło kropić. Początkowo to nie przeszkadzało,
ale gdy deszcz stał się intensywniejszy postanowiliśmy go przeczekać. Nie było specjalnie gdzie, więc schroniliśmy się pod drzewem.
Była to wbrew pozorom dobra decyzja, gdyż deszcz trwał krótko i mniej więcej wtedy, gdy zaczęło na nas kapać z gałęzi, przestało padać
z chmur i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
W połowie dnia natrafiliśmy na fajny element trasy, jakim był bardzo długi zjazd, którego się zresztą nie spodziewaliśmy
(w zasadzie to można się było domyśleć, gdyż jechaliśmy mniej więcej wzdłuż rzeki, zgodnie z prądem, ale jakoś nikt na to nie wpadł).
Przez niemal 20 kilometrów jechaliśmy cały czas w dół, nachylenie było bardzo niewielkie, ale wystarczające aby objuczony sakwami
rower sam się rozpędził. Przez część zjazdu nie pedałowaliśmy w ogóle a przez część pedałowaliśmy, co powodowało że minimalnym
wysiłkiem rozpędzaliśmy się do bardzo dużych prędkości, co dawało sporą frajdę. W końcowym odcinku zjazdu w drodze pojawiły się
jednak straszne dziury i koleiny więc zwolniliśmy nieco tempo. Zjazd zakończył się na skrzyżowaniu przy rzece, na którym mieliśmy skręcić
w prawo na most, a za mostem droga prowadziła pod górę. Przy rozjeździe znajdowała się stacja benzynowa na której zrobiliśmy
sobie postój w celu uzupełnienia kalorii przed czekającym nas podjazdem. Ruszając ze stacji okazało się, że Knorr ma flaka,
a więc trzeba było go załatać i ruszyliśmy z opóźnieniem.
Pod wieczór dojechaliśmy do miasteczka Iwangrad. Mieszkało tam sporo Cyganów - zastanawialiśmy się czy to Cyganie czy
Albańczycy. W zasadzie to obawialiśmy się czy to aby nie są Albańczycy, gdyż nie budzili naszego zaufania, a wybieraliśmy się
przecież do Albanii. Kolacje zjedliśmy w restauracji na stacji benzynowej na skraju miasteczka. Kelnerka policzyła nam nieco
mniej niż wynikało z cen w menu, ale nie dostaliśmy paragonu. Najwyraźniej zarobiła sobie na lewo. Po zjedzeniu kolacji
ruszyliśmy w dalszą drogę, aby przed rozbiciem obozu odjechać nieco od okolicy zamieszkanej przez Cyganów.
Gdy przyszła pora na szukanie noclegu Antek chciał wprosić się komuś do domu, ale byłem temu przeciwny, gdyż domy
w okolicy były "normalne", a zatem nie nadawały się na nocleg "na gospodarza". Na tego typu nocleg można liczyć w
wiejskich gospodarstwach, a nie w domach do których ludzie wieczorem wracają z pracy aby odpocząć i prawdopodobnie
nie życzą sobie, aby obcy ludzie kręcili im się po posesji. Ostatecznie nocowaliśmy na jakimś pastwisku koło sadu,
na skraju miejscowości Dapsici. Zapytany o zgodę na rozbicie namiotów pasterz, który akurat wracał ze swoim
inwentarzem na noc do domu, odpowiedział "akomodajte se". Na telefonie miałem zasięg sieci 3G, mimo że w okolicy nie
było żadnego dużego miasta. Następnego dnia czekało nas Kosowo.
4.09.2008, DZIEŃ 11
dystans: 97km
od początku: 980km
czas jazdy: 5h58min
Gdy zbieraliśmy się już do odjazdu przyszedł pasterz ze swoimi zwierzakami (ten sam, którego pytaliśmy o zgodę na
rozbicie namiotów poprzedniego dnia). Miał kozy, owce, jakąś krowę - ogólnie dość spore stadko, beczące, meczące i wydające
różne inne dźwięki. Pasterz nie był zbyt rozmowny ale uśmiechał się i przyglądał się nam z zainteresowaniem.
Do granicy mieliśmy jakieś 40km, ale dojazd nie był łatwy, gdyż Czarnogóra oddzielona jest od Kosowa łańcuchem górskim.
Trzeba było wjechać na przełęcz 1710m n.p.m. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości 900 metrów, więc nie tak
strasznie. Pierwszy podjazd zaczął się niemal zaraz po wyjechaniu z obozowiska. Był on stosunkowo łagodny, ale mimo wszystko
nie należał do najprzyjemniejszych. Po pierwsze nie lubię podjazdów z samego rana (pełną formę uzyskuję dopiero koło południa),
a po drugie wolałbym już zdobywać jakąś konkretną przełęcz - wtedy motywacją jest satysfakcja z jej pokonania,
a tutaj - na naszej drodze stanęła po prostu góra, którą trzeba było pokonać, aby móc kontynuować podróż. A po trzecie nie mogliśmy
się już doczekać Kosowa. Po dość żmudnym podjeździe uwieńczonym tunelem zjechaliśmy do ostatniego miasteczka
przed granicą - Rożaj. Tam zrobiliśmy duże zakupy, nie wiedzieliśmy bowiem jak będą zaopatrzone sklepy w Kosowie. Obraz
Kosowa kreowany przez media kazał nam się spodziewać niewiadomo czego. Drogowskaz na Prisztinę skierował nas na drogę prowadzącą
Mniej więcej tędy przebiega granica z Kosowem.
stosunkowo ostro pod górę i jeszcze przed wyjazdem z miasteczka rozpoczął się podjazd właściwy - serpentyny na sam szczyt. Nie
jechało się źle - droga prowadziła przez całkiem sympatyczny las iglasty, nachylanie podjazdu było "takie jak trzeba",
jakość nawierzchni bardzo dobra, a ruch niewielki.
Podczas podjazdu Antek złapał gumę w dość dziwny sposób, gdyż na równym asfalcie w pewnym momencie zeszło mu powietrze.
Podczas oględzin opony okazało się, że jego opona jest zupełnie łysa, w pewnych miejscach zaczyna się już przedzierać przez
nią dętka. Trzeba było zatem niezwłocznie kupić oponę. Sytuacja była niezbyt ciekawa, gdyż nie byliśmy pewni czy w Kosowie
w ogóle można będzie oponę kupić. Używając kilku łatek udało się jakoś doprowadzić oponę do stanu w którym prawdopodobieństwo
złapania gumy po chwili od założenia opony było nieco mniejsze od jeden. Liczyliśmy na to, że być może uda się kupić oponę
w mieście Peć, jednym z większych miast w Kosowie, gdzie planowaliśmy dojechać jeszcze tego samego dnia. Większym od Peciu miastem
na naszej trasie była dopiero Tirana, w której przewidywaliśmy być dopiero za ładnych kilka dni, a po drodze mieliśmy Kosowo
i prawie całą Albanię, w której drogi, według przewodnika, przypominają bardziej indyjskie niż europejskie. Postanowiliśmy się zatem
sprężyć, aby zdążyć do Peciu przed wieczorem.
Granica przebiegała rzeczywiście praktycznie na samej przełęczy, powyżej linii lasu. Przejście graniczne po stronie
czarnogórskiej to prowizoryczne baraki. Kontrola polegała jedynie na zerknięciu na paszporty. Kolejki żadnej nie było.
Widok z Czarnogóry na kosowskie równiny.
Po stronie kosowskiej było już ciekawiej. Na początku w oczy rzucały się samochody ONZ. Z tego co wywnioskowaliśmy Kosowarzy
pracują pod nadzorem żołnierzy ONZ. Na granicy znajdują się zarówno funkcjonariusze kosowscy jak i oenzetowscy. Zostaliśmy
zapytani czy pieczątkę z datą wjazdu do Kosowa mają nam wbić do paszportów czy na taki osobny kartonik z napisem "Arrival Form",
który trzeba pokazać przy wyjeździe. Przybicie jej na osobnym kartoniku było lepszym rozwiązaniem, gdyż jeśli wbiliby ją nam
do paszportów nie moglibyśmy z tymi paszportami nigdy wjechać do Serbii. Ogólnie na granicy było jednak dość sympatycznie,
nikt nam nie robił żadnych problemów ani nie dziwił się specjalnie że jedziemy na rowerach.
Zaraz za granicą rozpoczął się zjazd po serpentynach i rozpościerał się widok na zupełnie płaskie Kosowo. Wyraźnie widać
było granicę, gdzie kończą się góry, a gdzie zaczyna bezkresna równina. Jak tylko skończył się zjazd, będący niewątpliwie
najprzyjemniejszą częścią jazdy po górach (aczkolwiek zjazd który Antek pokonywał z duszą na ramieniu, gdyż w każdej chwili
mogła mu strzelić opona), w pierwszej miejscowości, przy samej drodze, natrafiliśmy na sklep wielobranżowy, w którym można było
kupić między innymi... oponę rowerową pasującą na koło Antka. Jak tylko zjechaliśmy z gór od razu poczuliśmy dużą różnicę temperatur.
O ile w górach w południe było ciepło, ale całkiem przyjemnie, tutaj o piątej po południu było gorąco.
Pierwsze miasto (Peć - po serbsku, Peja - po albańsku) ma dość specyficzny klimat, który nawet mi się spodobał. Na ulicach
panuje chaos, jest bardzo dużo samochodów, mnóstwo ludzi. W oczy rzuca się duża ilość międzynarodowych organizacji stacjonujących
w Kosowie (m.in. ONZ, OSCE, ...) których obecność zdradzają szyldy i malowania samochodów. Wyjeżdżając z miasta minęliśmy
włoską bazę wojskową. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i wykupiliśmy wszystko co mieli w sprzedaży do picia (jak można
się domyślać, dużo tego nie mieli i było tanio). W Kosowie, podobnie jak w Czarnogórze, płaci się w Euro, mimo że kraje te nie należą
do strefy Euro.
Przez Kosowo jechaliśmy główną drogą, prowadzącą z Peciu przez Dakovicę (nazywającą się po albańsku Gjakova) do miasta Prizren,
nieco mniejszego od Peciu. W związku z tym ruch na drodze był stosunkowo duży i trochę uciążliwy ze względu na stan techniczny samochodów
które nią jeździły. Trudno było znaleźć miejsce na nocleg, gdyż teren był dość gęsto zabudowany - tam gdzie kończyła się jedna miejscowość
od razu zaczynała się kolejna. Widać było dużo budynków w budowie - nie wiem czy w związku z ogłoszeniem niepodległości więcej ludzi
zaczęło się budować czy jest to związane z jakimś napływem gotówki z pomocy międzynarodowej, gdyż ogólnie sytuacja gospodarcza w
Kosowie oględnie mówiąc nie jest najlepsza. To co jednak bardzo raziło i spowodowało w nas bardzo negatywną opinię o Albańczykach mieszkających
w Kosowie jest ogromna ilość śmieci wyrzucanych koło drogi. I nie chodzi tutaj o papierki, plastikowe butelki czy tym podobne przedmioty
wyrzucane z okien samochodów - ludzie przy drodze wyrzucali normalne worki ze śmieciami - pobocza i okoliczne rowy były jednym wielkim
wysypiskiem śmieci. Śmieci i mijające nas co chwila kopcące samochody powodowały że droga przez Kosowo nie należała do najprzyjemniejszych
dróg z naszej wyprawy.
Jeśli natomiast chodzi o stosunek mieszkańców Kosowa do nas to już pierwszego dnia spotkaliśmy się z miłym gestem - wyprzedzający nas
samochód dał nam z okna woreczek cukierków. Ogólnie dużo ludzi krzyczało coś do nas, trudno było powiedzieć co, ale po tonie można było
wnioskować, że krzyczą przyjaźnie, więc pewnie nas pozdrawiali. Trzeba nadmienić, że język albański jest zupełnie niepodobny do jakiegokolwiek
innego języka europejskiego więc nic nie da się zrozumieć.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy zabudowania przy głównej szosie ustąpiły miejsca stepowi. W poszukiwaniu miejsca na nocleg
odbiliśmy w jakąś polną drogę, a następnie podążając po śladach jakiegoś najprawdopodobniej traktora zagłębiliśmy się w step. Step to
chyba dobre określenie na to, gdzie się znajdowaliśmy, gdyż była to wielka łąka porośnięta wypłowiałą od słońca, dość rzadką trawą
Step po zachodzie słońca.
i chwastami o twardych i kłujących łodygach. Niemniej jednak nazwaliśmy tą łąkę Kosowym Polem, nawiązując do miejsca sławnej bitwy
Serbów z Imperium Osmańskim. Z wyborem miejsca na nocleg nie było problemu, gdyż mogliśmy się tak naprawdę rozbić gdziekolwiek,
ale nie mogliśmy oddalać się zbytnio od wyjeżdżonej ścieżki ze względu na ryzyko przebicia opony przez kłujące rośliny.
Nie mieliśmy też zbytniej ochoty zagłębiać się w step, gdyż pomimo tego, że Kosowo według przewodnika zostało prawie w całości
rozminowane, wcale nie paliliśmy się do tego, aby to sprawdzać. Biorąc pod uwagę fakt, że nawet wieczorem było gorąco, stwierdziliśmy że
prawdopodobnie i noc będzie ciepła, a więc postanowiliśmy spać bez namiotów. Jedynie Antek wykazał się większą znajomością meteorologii
i prognozował, że noc będzie zimna. Był jednak w mniejszości, choć później okazało się, że miał rację.
Po zapadnięciu zmroku zobaczyliśmy wałęsające się w oddali dzikie psy. Pierwszy raz widzieliśmy takie zwierzęta w Serbii podczas wyprawy
do Aten. W Kosowie z pewnością nie głodują ze względu na wszechobecne śmieci, w których znajdują resztki jedzenia. Aby nie wabić zwierząt
zawinęliśmy resztki naszej kolacji szczelnie w foliowy worek i wynieśliśmy w miejsce oddalone od naszego obozowiska. Postulowałem, aby
jednak rozbić namioty bo nie byłem pewien co do tego czy psy nie będą w stosunku do nas agresywne, a poza tym czuć już było, że temperatura
bardzo szybko spada. Nikomu jednak (w tym Antkowi) nie chciało się już jednak ruszać, a wszyscy stwierdzili że te psy na pewno boją się ludzi.
Sam nie miałem zamiaru namiotu rozbijać, a więc ostatecznie zasnęliśmy pod gołym niebem.
5.09.2008, DZIEŃ 12
dystans: 85km
od początku: 1065km
czas jazdy: 4h36min
Według termometru Antka nad ranem było 8 stopni Celsjusza, co w przypadku spania bez namiotu powodowało już dość duży dyskomfort.
W nocy budziłem się kilkakrotnie z zimna, nad ranem bolały mnie wszystkie kości i ogólnie nie czułem się wyspany. Trzeba było jednak rozbić
namioty. W sumie był już wrzesień i różnica temperatur między dniem a nocą była duża, a bezchmurne niebo powodowało że brakowało warstwy
zatrzymującej ciepło.
Gdy się zbieraliśmy do odjazdu na stepie pojawił się pasterz z owcami. Potrafił powiedzieć parę słów po niemiecku.
W szczególności ostrzegał nas przed drogą przez Bajram Curri - "nicht gute Leute, aufpassen" (źli ludzie, uważać).
Droga przez Bajram Curri była krótszą lecz niższej kategorii drogą, którą mogliśmy dostać się z Kosowa do Albanii. Pierwotnie planowaliśmy
tędy właśnie jechać, dopóki nie wyczytaliśmy w przewodniku, że jest to najbardziej niebezpieczny region Albanii: "Co prawda napady
z bronią w ręku zdarzają się coraz rzadziej, ale odradza się podróżowania tam bez lokalnego przewodnika". Skoro już sam Albańczyk z Kosowa
mówi, że jest tam niebezpiecznie, to lepiej się tam nie pchać. Pojechaliśmy więc dookoła, przez Prizren, drogą krajową.
W dzień (dla odmiany) panował straszny upał. Temperatura rano rosła równie gwałtownie jak wieczorem spadała, szybko więc zapomnieliśmy
Tak, to po prawej to śmieci.
o zimnej nocy. Nie mogliśmy się przyzwyczaić, bo w górach było rześko, a tutaj prażyło niemiłosiernie już o godzinie dziesiątej.
Do tego trudno było znaleźć cień. Na szczęście stosunkowo często przy drodze napotykaliśmy kraniki z wodą. Zmoczone pod kranem koszulki
chłodziły przez jakieś dziesięć minut od założenia. Jakby tego było mało, na drodze którą jechaliśmy był dość duży ruch, składający się
głównie z samochodów z poprzedniej epoki, które wydzielały ogromne ilości spalin. Całości dopełniały hałdy śmieci na poboczach.
Dłuższy postój zrobiliśmy w czymś co przypominało centrum handlowe, a składało się ze stacji benzynowej (z cieniem), supermarketu
(z jedzeniem) i baru (z toaletą). Czyli w zasadzie z wszystkiego czego trzeba przejeżdżającemu rowerzyście. Supermarket był
dość specyficzny - w zasadzie było w nim wszystko oprócz klientów, a ekspedientki bezczelnie za nami chodziły i patrzyły się nam na
ręce czy przypadkiem nie chcemy czegoś ukraść. Na stacji, gdzie w cieniu jedliśmy zakupione przed chwilą produkty, zaczepili nas jej
pracownicy ze standardowymi pytaniami typu skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Pokazaliśmy im mapkę trasy, niektórzy mówili trochę po niemiecku.
Jak się później okazało znajomość tego języka jest powszechniejsza wśród Albańczyków niż angielskiego.
Ostatnie miasto przed granicą (Prizren) to już kulminacja bałaganu. Brakowało jakiegokolwiek planu zagospodarowania przestrzennego,
nie dało się wyróżnić centrum, całe miasto wyglądało jak przedmieścia. Wszystko tam było na kupie razem i w kompletnym nieładzie - budka
z hot dogami koło zakładu wulkanizacyjnego, obok jakieś magazyny, dalej budynek mieszkalny, wysypisko śmieci, sklep spożywczy... Na drodze
również panował chaos, jeździło po niej całe mnóstwo ciężarówek, samochodów osobowych, rowerów, motorowerów i furmanek. Wszyscy trąbili.
Ale nie doceniliśmy jednego - był asfalt...
Przy wyjeździe z Prizren zatrzymaliśmy się przy kraniku z wodą, które były na szczęście dość powszechne, w celu zmoczenia koszulek.
Właściciel pobliskiego baru, przy którym znajdował się kranik, gdy nas zobaczył powiedział, że możemy skorzystać z łazienki. Mówił dość dobrze
po niemiecku (chyba lepiej od nas) i chwilę z nami porozmawiał. Okazało się że pracował w Niemczech i jeśli dobrze pamiętam był również w
Polsce. Miała miejsce zabawna sytuacja, gdyż Antek wszedł do łazienki z kamerą aby ją sfilmować, gdyż wyglądała ona dość specyficznie (mówiąc
dosadnie był syf), a gdy wychodził właściciel łazienki akurat
przechodził obok i zdziwił się dlaczego Antek wchodzi do łazienki z kamerą. Głupio było powiedzieć, że chcieliśmy sfilmować syf, więc Antek
powiedział że poszedł umyć kamerę, bo była brudna, co musiało brzmieć dość zabawnie.
Tuż przed granicą zjedliśmy w jakiejś knajpie cevapcici. Była to jedyna potrawa jaką tam serwowali więc raczej świeże. Nie chciało
mi się za bardzo jeść z powodu gorąca, tak naprawdę to głównym powodem wejścia do lokalu była chęć skorzystania z odrobiny cienia.
Granica znajdowała się na pagórku. Na przejściu granicznym nie było kolejek. W zasadzie to nigdzie nie mieliśmy z tym problemów.
Wjechaliśmy do Albanii i... skończył się asfalt, zaczął się piach, przed nami rozpostarło się kompletne pustkowie. Gdzieś w oddali
widać było ciężarówkę wzbijającą tumany kurzu. Przy drodze duża tablica po albańsku i po angielsku - "Welcome to Albania!".
Poczułem się jakbym właśnie wjechał do Afryki.
Czego to ludzie nie wymyślą...
Ze względu na jakość nawierzchni i dosyć pagórkowaty teren jechało się bardzo powoli. Antek złapał kolejną gumę, o co w takich
warunkach nietrudno. Przy wymianie dętki towarzyszyły nam umorusane dzieci, które pojawiły się niewiadomo skąd.
Do pierwszego miasta mieliśmy ledwie kilkanaście kilometrów,
ale pokonanie ich trwało bardzo długo. Dookoła nas był piach, pył wzbijany przez przejeżdżające od czasu do czasu auta, pagórki porośnięte
drobną roślinnością no i oczywiście bunkry. Bunkry są charakterystycznym elementem krajobrazu Albanii - Hodża wybudował ich po jednym
na każdych czterech Albańczyków. Jednym z powodów przepaści cywilizacyjnej pomiędzy Albanią, a krajami byłej Jugosławii jest to, że Tito
budował drogi, a Hodża budował bunkry. Zresztą za jego dyktatury drogi nie były specjalnie potrzebne - samochodami jeździła tylko
około setka dygnitarzy partyjnych, posiadanie prywatnych samochodów było zakazane.
Trzeba jednak przyznać, że obok piaszczysto-kamienistej drogi którą jechaliśmy była budowana nowa droga. Ze względu na pagórkowaty teren,
a co za tym idzie dużą ilość wiaduktów, była to szeroko zakrojona inwestycja. Pewien fragment przejechaliśmy nową drogą, co prawda nie posiadała
ona jeszcze nawierzchni, ale korzystając z wiaduktu ominęliśmy wąwóz, który normalnie musielibyśmy objechać dookoła. Pod wieczór minęliśmy
ruiny fabryki, z której został sam szkielet. Na tle pustkowia wyglądał on dość upiornie.
Kiedy zaczęło się już robić ciemno i należało zacząć myśleć o szukaniu noclegu, przy wjeździe do Kukes (pierwszym miasteczku, a zarazem
pierwszej miejscowości w Albanii) przy drodze niespodziewanie pojawił się hotel. W zasadzie była to duża willa, w środku było może z 10 pokoi.
Przed hotelem dość młody człowiek polewał chodnik wodą z węża. Wyglądał dość specyficznie - był bardzo chudy i bardzo umięśniony.
Okazało się, że wraz z żoną był on właścicielem tego przybytku. Zapytaliśmy się o cenę noclegu. Mówił po niemiecku. Powiedział 10 Euro od łebka.
Stargowaliśmy na 8. Spytał skąd jesteśmy, jak powiedzieliśmy, że z Polski, to odparł, że okej, może być 8 Euro.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Albanii
nie ma sensu wymieniać Euro na Leki (lokalna waluta to "Lek"). Kantory tutaj nie funkcjonują, pieniądze można ewentualnie wymienić w banku,
ale nie ma to sensu, gdyż każdy sprzedawca chętnie przyjmuje euro i wydaje resztę w lekach.
W samym hotelu warunki jak na cenę którą zapłaciliśmy były wyśmienite. Pokój był klimatyzowany, z łazienką (nowe kafelki), wszędzie czysto.
Prysznic był nam bardzo potrzebny po ilości kurzu i pyłu z drogi jaką mieliśmy na sobie. Co do prysznica to był on rozwiązany w dość nietypowy
sposób. Później dowiedzieliśmy się, że wszędzie w Albanii tak jest. Nie było ani wanny ani kabiny prysznicowej. W łazience, obok normalnego
wyposażenia typu lustro, umywalka czy muszla klozetowa na ścianie wisiał prysznic, a wodę z niego lało się na podłogę, która była wyposażona
w odpływ.
Dzieci kibicują nam przy zmianie opony.
Rowery zostawiliśmy na zewnątrz. Właściciel hotelu zapewniał, że tutaj nam ich nikt nie ukradnie, bo tu jest mała miejscowość, wszyscy
się znają i nie mamy się czego obawiać. Mieliśmy wątpliwości, ale nie chcieliśmy go urazić, że niby Albania to się boimy złodziei. Pomyśleliśmy
sobie później, że właściciel hotelu rzeczywiście musi być znaną osobistością w takim małym miasteczku. "Nikt mi nic nie ukradnie, przecież ja mam
tu hotel". Śmialiśmy się, że być może facet należy do jakiejś mafii, przecież mafii nikt niczego nie ukradnie.
W przewodniku było napisane, aby nie pić wody z kranu. Niemniej jednak właściciel hotelu powiedział nam, że tutejsza woda nie tylko nadaje
się do picia, ale jest to bardzo dobra woda z gór i aby nam to udowodnić przy nas się jej napił. Jako że było już późno i nigdzie nie można było
kupić niczego do picia postanowiliśmy zaryzykować, w końcu nigdzie żadnego przemysłu nie widzieliśmy, teren natomiast rzeczywiście robił się
coraz bardziej pofałdowany.
Zastanawialiśmy się którędy jechać do Tirany - można było jechać główną drogą krajową Kosowo-Tirana (tą, która od przejścia granicznego była
szutrowa) lub odbić na drogę zaznaczoną na mapie jako drugorzędna. Początkowo planowaliśmy jechać tą drugorzędną drogą, aby poznać trochę lepiej
albańską prowincję, ale zważywszy na stan drogi głównej mieliśmy wątpliwości. Postanowiliśmy więc poprosić o radę tubylca - właściciela naszego
hotelu. Ten nas wyśmiał i powiedział, że nie wyobraża sobie przejechania tą drugorzędną drogą rowerem i że chyba się nie da.
Pustkowie i upiorne ruiny fabryki.
6.09.2008, DZIEŃ 13
dystans: 68km
od początku: 1133km
czas jazdy: 5h29min
W Kukes bezskutecznie szukaliśmy sklepu samoobsługowego. Okazało się, że takich tu chyba nie ma i zakupy trzeba zrobić w zwykłym
Widok na naszą drogę z innego miejsca tej samej drogi.
sklepie ze sprzedawcą za ladą. Niestety sprzedawca nie mówił w żadnym języku poza albańskim. Gdy zacząłem mu pokazywać palcem co chcę
kupić, wpuścił mnie za ladę i sam brałem z półek towary, jakie chciałem kupić i kładłem na ladę, a on podliczał. Wybór był mały.
Z wędlin można było dostać tylko jeden rodzaj kiełbasy. Była ona jednak w lodówce i pachniała ładnie, więc kupiłem. Okazała się dobra.
Następnie znaleźliśmy piekarnię i kupiliśmy chleb. Gdy już odjeżdżaliśmy, piekarz pobiegł za nami i przyniósł nam w prezencie wodę w
butelce.
Wyjazd z Kukes nie obył się bez lokalnych osobliwości - środkiem głównej drogi krajowej na Tiranę płynął rynsztok. Dalej jechało
się strasznie ciężko po piachu. Zastanawialiśmy się, ile dni zajmie nam dojazd do Tirany. Po pewnym czasie jednak natrafiliśmy na nowo
wyremontowany odcinek z równym asfaltem. Dowiedzieliśmy się, że budowa drogi do Tirany jest finansowana przez Islamic Development Bank,
a wykonawcą jest firma z Kuwejtu. Po drodze minęliśmy mnóstwo bunkrów.
Trasa, którą przejechaliśmy tego dnia była najtrudniejszą i najbardziej męczącą trasą z całej wyprawy. Ukształtowanie terenu przypominało
Widoczek, na pierwszym planie bunkier.
Sfikię czyli greckie wyżyny przez które jechaliśmy podczas wyprawy do Aten. Z mapy wynikało, że góry są niewysokie i rzeczywiście tak było,
jednakże teren był tak mocno pofałdowany, że przejazd przez niego polegał na ciągłym podjeżdżaniu i zjeżdżaniu. Przez cały czas oscylowaliśmy
w granicach 400-800m n.p.m. Suma różnic wysokości była z pewnością dużo większa niż podjazd pod niejedną przełęcz w Alpach. Na drodze nie było
mostów ani tuneli, była ona poprowadzona zgodnie z nierównością terenu - czyli kompletne jelito. Powodowało to, że po dwóch godzinach pedałowania
widzieliśmy drogę, na której byliśmy dwie godziny wcześniej, tylko z drugiej strony, a cały objazd był po to aby ominąć jakąś górę czy przepaść.
Negatywnie na morale wpływał też fakt, że rzeczywiście przejechane kilometry nie zgadzały się z odległościami na mapie (odległości na mapie
były zaniżone). Być może było to spowodowane tym, że odległości na mapie były podawane w rzucie na płaszczyznę i nie brały pod uwagę trzeciego
wymiaru, czyli że przez ciągłe podjeżdżanie i zjeżdżanie w rzeczywistości przejeżdżaliśmy więcej kilometrów. Oczywiście żar z nieba lał się
niemiłosiernie. Picie skończyło się nam bardzo szybko. Na szczęście co jakiś czas napotykaliśmy źródełka. Nie było sensu zastanawiać się czy woda
z nich jest pitna czy nie, bo po prostu trzeba było się czegoś napić. Na szczęście woda spływająca z gór raczej nie miała być czym
zanieczyszczona.
Moją uwagę zwrócił fakt, że na naszej drodze nie było praktycznie żadnych skrzyżowań. Natomiast gdzieniegdzie wśród wzgórz widać było
pojedyńcze domy. Zastanawiające było, w jaki sposób dojeżdża się do tych domów. Zagadki nie udało się rozwiązać. Z drogi prowadziły co
prawda jakieś ścieżki, widzieliśmy nawet ludzi którzy z takiej ścieżki weszli na naszą drogę, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne aby
Widoczek, na pierwszym planie śmieci.
istniały domy, do których nie da się dojechać jakimkolwiek środkiem transportu...
Ruch był znikomy, ale auta, które nas mijały, zazwyczaj były bardzo stare i zdezolowane, a do tego zazwyczaj jechały pod górę
(no bo na podjeżdżaniu pod górę spędzaliśmy większość czasu), przez co każdy mijający nas samochód zostawiał za sobą chmurę dymu.
Najczęstszą marką samochodów były stare Mercedesy. Podobno dlatego, że mają wytrzymałe i łatwo naprawialne zawieszenie, co w warunkach
albańskich jest cechą bardzo pożądaną. Chyba nawet popularniejsze niż samochody osobowe były mające chyba niewiele mniejszy od nas problem z
podjazdami ciężarówki. Charakterystyczne było też to, że w mało którym aucie jechał sam kierowca, zazwyczaj auta były pełne, a często
pasażerów było więcej niż miejsc.
Jako rowerzyści z sakwami w mało turystycznym kraju oczywiście wzbudzaliśmy sensację. Prawie żaden samochód nie mijał nas normalnie.
Ludzie trąbili, machali, krzyczeli coś do nas. W sumie to zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić i standardowo pozdrawialiśmy pozdrawiających
gestem dłoni.
Podsumowując dzień można powiedzieć, że w skrócie polegał on na zmaganiu się z serpentynami, piciu ogromnej ilości wody i odpoczywaniu cały
czas w cieniu, zwłaszcza w południe, gdy praktycznie nie dało się jechać. Pod wieczór natrafiliśmy na skrzyżowanie z drogą z Bajram Curri.
Skrzyżowanie drogi krajowej z drugorzędną.
Tą drogą byśmy jechali, gdyby nie odradzali tego w przewodniku
i nie odradzałby nam tego pasterz z Kosowa. Tutaj obie trasy się łączyły. Przy wjeździe na tę drogę widniał znak o obowiązku używania
łańcuchów, co nieco śmieszyło w kontekście panującego upału, ale mogło sugerować że droga ta była jeszcze bardziej stroma niż ta, którą
jechaliśmy.
Samo skrzyżowanie też było specyficzne - było to skrzyżowanie drogi głównej z drugorzędną, a wyglądało jak skrzyżowanie trzeciorzędnej
drogi górskiej z dojazdem do jakiegoś domu.
Pod koniec dnia wyrósł nam przy drodze motel. Idealnie w porze szukania noclegu, tak samo jak poprzedniego dnia. Mieliśmy niesamowite
szczęście, gdyż od miejsca w którym spaliśmy poprzedniej nocy nie widzieliśmy żadnych moteli ani hoteli. Tutaj nocleg kosztował 7 euro
za głowę, ale już bez klimatyzacji. Na dole natomiast była restauracja, w której w cenie około 5 euro zjedliśmy obfitą kolację, co wynagrodziło
nam trudy podróży.
7.09.2008, DZIEŃ 14
dystans: 67km
od początku: 1200km
czas jazdy: 4h20min
Rano zamówiliśmy jeszcze raz to samo co na kolację, aby naładować się kaloriami przed ciężką drogą. Antek kupił dwa litry Pepsi.
Kelner nie wiedział jak to policzyć, gdyż Antek wyjął po prostu Pepsi z lodówki, aby mieć całą butelkę na drogę, a w cenniku była
tylko cena za szklankę. Niemniej policzył to dosyć korzystnie. Ogólnie gość, który był chyba właścicielem tego przybytku wyglądał
Tunel na drodze krajowej. W głębi autobus.
na bardzo zadowolonego, gdyż wydaliśmy tam dość sporo pieniędzy. Dla nas było oczywiście bardzo tanio. Niewiele jest krajów w Europie,
gdzie Polak może nie patrzyć na ceny. Trzeba też podkreślić, że płacąc w Euro wszędzie dawano nam bardzo korzystny kurs. Praktycznie
przeliczano nam Euro na Leki po kursie średnim, jaki sprawdziłem w Internecie przed wyjazdem. Widocznie Albańczykom opłaca się skupować
Euro, jako walutę mocniejszą od Leka. Ale trzeba przyznać, że jeśli ktoś policzyłby nam powiedzmy 10% prowizji za płatność w obcej
walucie nie protestowalibyśmy przecież, bo i tak nie mielibyśmy wyjścia, ale jednak nikt nie chciał nas naciągnąć.
Teren nieco się wyrównał i przez pewien czas nie było zbyt dużo podjazdów, więc mieliśmy trochę wytchnienia po poprzednim dniu.
W pewnym momencie minęło nas wesele. W tym, że wszyscy trąbili, nie było nic nadzwyczajnego, ale zdziwiło mnie to, że z okna jednego
samochodu ktoś wyrzucił papierosy. Nie paczkę tylko kilkanaście sztuk luzem. Może to jakaś lokalna wersja confetti?. Trudno stwierdzić
czy papierosy były przeznaczone dla nas czy zostały wyrzucone "tak po prostu". Na pewno jednak były wyrzucone celowo, a nie wypadły.
Postanowiłem zebrać je z drogi - być może przydadzą się, aby komuś je dać. Warto wspomnieć, że w Albanii zdecydowana większość
Gospoda "Pod zdechłym lisem".
społeczeństwa pali.
Gdy teren znów zaczął robić się górzysty, wjechaliśmy do miasteczka Fushe-Arrez. Jego charakterystyczną cechą było to, że było w nim czyściej
i panował jakiś taki większy porządek niż w poprzednio mijanych miejscowościach. Weszliśmy do sklepu, który był najwyraźniej interesem
rodzinnym, gdyż oprócz pary ludzi w średnim wieku obsługiwał w nim młody chłopak, w wieku mniej więcej wczesne liceum.
Gdy wchodziłem do sklepu rzucił mi się w oczy krzyżyk na szyi dziewczyny, która akurat ze sklepu wychodziła. Knorr natomiast zauważył krzyż
zawieszony na ścianie sklepu. Czyli chrześcijanie i od razu czyściej. Wbrew pozorom wydaje mi się, że wcale nie był to taki zbieg okoliczności.
Co prawda religia chrześcijańska raczej nie porusza zagadnień związanych z dbaniem o miejsce w którym się mieszka czy nie wyrzucaniem śmieci na
ulicę, ale jak się trochę nad tym zastanowić to skąd ci ludzie przyjęli tę religię - z zachodniej Europy. A razem z nią inne elementy
europejskiej kultury i obyczajowości. Ciekawym efektem psychologicznym było to, że poczułem do tych ludzi sympatię, gdyż mieli ze mną
coś wspólnego.
Chłopak był bardzo rozmowny i mówił zaskakująco dobrze (perfekcyjnie wręcz) po angielsku. Powiedział nam, że nigdy nie widział aby
ktokolwiek przyjechał tutaj na rowerze i strasznie sie dziwił, jak w ogóle udało nam się przejechać tutaj drogą z Kosowa. Najwyraźniej
wiedział jak ona wygląda. Poinformował nas również, że dalej też będą serpentyny (a myśleliśmy, że już będzie równo), ale nie aż takie jak
wcześniej i nawierzchnia będzie "w większości asfaltowa".
W pokonywaniu serpentyn w upale byliśmy już trochę zaprawieni. Dużo picia, jak się trafi kawałek cienia to przerwa na odpoczynek i jakoś
Tym autem jechało kilkanaście osób.
można jechać. Jedna z przerw była wymuszona, gdyż Antek złapał trzecią gumę. Na szczęście udało się doprowadzić rower do najbliższego
cienia, który nie był aż tak daleko od miejsca awarii. Podczas naprawiania dętki mieliśmy okazję zobaczyć auto z wyciekającą benzyną.
Z baku ciekła strużka na tyle intensywna, że samochód zostawiał za sobą ciągły ślad. Zastanawialiśmy się ile to auto pali na sto kilometrów
(w zasadzie to ile "zużywa paliwa", gdyż określenie "pali" nie miało tutaj zastosowania do całości zużywanej benzyny :P).
Przy drodze, koło jednego z wielu zakrętów, napotkaliśmy zajazd, który nazwaliśmy "Gospoda pod zdechłym lisem". Przy budynku,
w którym serwowano jedzenie i napoje, w miejscu które bardzo dobrze nadawało się na umiejscowienie szyldu, wisiał zdechły lis.
W upale wydzielał on delikatnie mówiąc niezbyt przyjemny zapach. Jakby tego było mało, z baru wyszedł facet z koszem na śmieci
i gdzieś poszedł wzdłuż drogi. Zastanawialiśmy się, gdzie idzie skoro z jednej strony jest skarpa, a z drugiej przepaść. Gość
przeszedłszy kilkanaście kroków wysypał całą zawartość kosza w przepaść i z pustym wiadrem wrócił do zajazdu. Czyli tak wygląda
wyrzucanie śmieci po albańsku. Dobrze, że tereny przez które jechaliśmy charakteryzowała bardzo mała gęstość zaludnienia.
W Kosowie śmieci przeszkadzały - tutaj były osobliwością, pewną ciekawostką, która odróżniała ten region od innych, w których
mieliśmy już okazję być. Wałęsające się po drodze kozy (przypominam, że praktycznie przez całą Albanię jechaliśmy główną drogą krajową,
jedyną drogą łączącą Kosowo z Tiraną) czy wychudzone psy (jeden z nich budził litość do tego stopnia, że Kuba się zatrzymał i go nakarmił)
również były elementami krajobrazu odróżniającymi Albanię od innych Europejskich krajów. Trzeba jednak uczciwie przyznać - nie można mieć
pretensji do Albańczyków, że żyją w taki sposób, a nie inny. Ci ludzie mają jak na razie poważniejsze problemy niż dbanie o środowisko
naturalne czy o bezdomne zwierzęta. Za reżimu Hodży poziom życia w tym kraju (zwłaszcza na prowincji) niewiele różnił się od średniowiecza.
Od śmierci dyktatora w 1985 roku Albania zrobiła ogromny krok naprzód, nie można zapominać o tym, z jakiego poziomu oni zaczynali.
Jest kwestią czasu, kiedy ten kraj wejdzie do Unii Europejskiej i życie Albańczyka nie będzie się różniło od życia dzisiejszego Francuza
czy Polaka. Trochę tylko szkoda, że nie będzie można już tu wtedy przenocować na gospodarza, rowerzysta z sakwami nie będzie budził
takiego zainteresowania, a mijający go ludzie nie będą do niego machali i pytali się go czy może mu w czymś nie pomóc...
Kolejnym ciekawym zjawiskiem, jaki mieliśmy okazję zaobserwować tego dnia był Polonez pickup na włoskich numerach... wiozący kilkanaście osób.
Na pace jechało 5 osób, w środku trudno było policzyć, ale było gęsto - na pewno więcej niż pięć. Warto tutaj wspomnieć, że Albańczycy
zasadniczo nie zmieniają tablic rejestracyjnych w swoich samochodach, no bo w sumie po co. Sporo aut jeździ tutaj na obcych numerach
i bynajmniej nie są to obcokrajowcy.
Charakterystycznym elementem jazdy po serpentynach było to, że nigdy nie było wiadomo czy za zakrętem będzie już z górki czy dalej pod górkę.
Zazwyczaj liczyliśmy na to, że "za tym zakrętem już będzie zjazd", a potem gdy skręcaliśmy wyłaniał się przed nami kolejny odcinek
drogi i okazywało się, że dalej jest pod górę. Na jednym z postojów, których robiliśmy dużo, Antek stwierdził, że termometr się zepsuł.
Pokazywał 36 stopni w cieniu.
Pod koniec dnia zjechaliśmy wreszcie z gór. Koniec górzystego terenu przypominał trochę zjazd z Czarnogóry do Kosowa - w pewnym momencie
z serpentyn można było zobaczyć rozległą równinę, a zjazd z ostatniej przełęczy był długi i pasjonujący. Dodatkową atrakcją, była obfitość
dziur w drodze, które trzeba było omijać. Akurat zaraz za tym długim zjazdem natrafiliśmy na pierwsze od dawna skrzyżowanie, na którym
nawet były drogowskazy i mniej więcej w tym momencie Knorr złapał gumę. Jako że było już późno, a naprawa gumy zajęła trochę czasu spytaliśmy
się ludzi (skrzyżowanie było w jakiejś miejscowości), gdzie tutaj jest jakiś hotel lub motel. Okazało się, że hotel jest w Rreshen, czyli
w przeciwnym kierunku niż mamy jechać. Zdecydowaliśmy się tam jednak zboczyć, gdyż według tubylców do Rreshen był jakiś kilometr. Zresztą
rzeczywiście z gór widać było jakieś miasto. Żałowaliśmy trochę, że nie spaliśmy w Albanii na gospodarza, ale z drugiej strony mieliśmy
na sobie tyle pyłu i brudu, że najważniejszy był prysznic, a to mógł nam zagwarantować tylko hotel.
Gdy wjechaliśmy do Rreshen jakieś dzieci na rowerach pokazały nam, gdzie jest hotel. Znajdował się on na rynku. Cena - 4.5 euro za osobę.
Standard był jednak wyraźnie niższy niż w poprzednich motelach, ale dzięki temu były atrakcje. Najciekawszą atrakcją była łazienka.
Znajdowała się ona na korytarzu i była połączeniem prysznica z ubikacją. W podłodze znajdowała się dziura, z której prowadziła rura
bezpośrednio do szamba tudzież kanalizacji, bez żadnego kolanka. Nad tą dziurą znajdował się natomiast prysznic. Można było zatem
załatwiać potrzeby fizjologiczne biorąc prysznic... rzeczywiście bardzo ergonomiczne rozwiązanie.
Gdy wszyscy już się wykąpali udaliśmy się na miasto w poszukiwaniu miejsca gdzie można coś zjeść. Znaleźliśmy pizzerię.
Kelnerzy, gdy zobaczyli, że jesteśmy obcokrajowcami, spytali się nas czy jesteśmy tutaj na kontrakcie i zdziwili się, gdy
dowiedzieli się, że jesteśmy turystami. W pizzerii chodził telewizor. W pewnym momencie pokazali prognozę pogody. Okazało
Takie autobusy jeździły chyba kiedyś w Stanach.
się, że termometr wcale się nie zepsuł - rzeczywiście było 36 stopni w cieniu, a w najbliższych dniach wcale nie będzie chłodniej.
W pizzerii pierwszy raz ktoś nas oszukał. Nie pamiętam już dokładnie o co chodziło, ale policzyli za dużo. Była to jednak i tak
na tyle mała kwota, że postulowałem aby to zignorować. W Polsce niestety też się zdarza, że kelnerzy majstrują coś przy rachunku
i o ile w Polsce bym się kłócił to w Albanii podarowałbym im te parę groszy, może potrzebują. Pozostali jednak koniecznie chcieli się
wykłócać "dla zasady", ostatecznie zapłaciliśmy tyle ile trzeba było i nie zostawiliśmy żadnego napiwku, co było powodem późniejszych
drobnych spięć ze względu na różnice światopoglądowe między mną, a zwłaszcza Knorrem.
Jako że hotel znajdował się na rynku, a naprzeciwko była jakaś impreza z głośną muzyką, trochę ciężko było zasnąć. Przez ostatnie dni
zdążyliśmy się przyzwyczaić do spania w kompletnej głuszy. O dziwo pomimo ciężkiego wysiłku fizyczne podczas dnia wieczorem nie czułem
się specjalnie zmęczony.
Przyzwyczaiłem się już do Albanii i czułem się tutaj dobrze. Gdy wjeżdżaliśmy do tego kraju czułem dreszczyk emocji.
Trzeciego dnia pobytu w tym kraju wiedziałem już, że żyją tutaj normalni ludzie, zazwyczaj życzliwi w stosunku do obcokrajowców,
których przynajmniej w regionie przez który przejeżdżaliśmy nie widują za wiele. Przestały mi przeszkadzać śmieci, a także wiele
innych rzeczy, które wczesniej szokowały.
8.09.2008, DZIEŃ 15
dystans: 122km
od początku: 1322km
czas jazdy: 6h44min
Rzeczywiście gór już nie było. W zamian upał był jeszcze większy. Znalazło się zastosowanie dla papierosów zebranych
poprzedniego dnia. Jakiś gość podszedł do nas i spytał się (na migi) czy nie mamy papierosa. Wyglądał na trochę zdziwionego
gdy dałem mu kilkanaście sztuk wyjętych luzem z trójkąta pod ramą (niektóre były trochę wymięte). Niestety mówił tylko po
albańsku. Ale nie pogardził, gdyż zaraz jednego zapalił.
Tiry muszą jechać po szutrze, aby nie niszczyć asfaltu.
W południe słońce tak prażyło, że zaczęło mi się kręcić w głowie. W związku z tym postanowiliśmy przeczekać
największy skwar pod daszkiem. Czyli sjesta. Spać nie chciały nam jednak dać upierdliwe dzieci, dla których
byliśmy nie lada atrakcją. Zapewne nie miały nic do roboty więc wygłupiały się przed nami i próbowały coś powiedzieć
po angielsku, ale nie bardzo im to wychodziło. Jako że byliśmy zmuleni słońcem i chciało nam się spać, zachowywaliśmy
się w stosunku do nich w sposób niespecjalnie miły, aby sobie poszły.
Po ujechaniu zaledwie kilkuset metrów od miejsca gdzie robiliśmy sjestę, usłyszeliśmy pisk opon i charakterystyczne
"bum". Po dojechaniu do miejsca zdarzenia okazało się, że jeden Mercedes leżał w rowie, a obok stało drugie puknięte auto.
Wyglądało na to, że Mercedes nie wyrobił zakrętu. Na szczęście tylko auta były zniszczone, nikomu nic się nie stało.
Im bliżej Tirany tym teren stawał bardziej zurbanizowany, a ruch na drodze większy. Przez to było też jeszcze więcej śmieci.
Udało mi się sfotografować kozę jedzącą śmieci. Było to o tyle istotne, że u koleżanki w pracy nad biurkiem wisi zdjęcie z Indii,
przedstawiające właśnie kozę jedzącą śmieci. Chciałem mieć więc podobne zdjęcie z Albanii, ale niestety moja koza
była zbyt daleko, aby dało się jej zrobić równie dobre zdjęcie. Trochę dziwili mnie ludzie uprawiający ogródki tuż obok
ścieku o dość intensywnym zapachu, że użyję takiego eufemizmu (przypominam że był upał).
Lokalną osobliwością przy wjeździe do Tirany były "tradycyjne albańskie stragany przy autostradzie". Do miasta
wjeżdżaliśmy drogą, która była oznakowana jako droga ekspresowa. Mieliśmy pewne opory przed wjazdem na nią rowerami,
gdyż po takich drogach, podobnie jak po autostradach, nie można poruszać się na rowerach. Opory te okazały się jednak
Trudno dostrzec, ale w głębi jest koza.
bezpodstawne. Droga miała, jeśli dobrze pamiętam, po cztery pasy w każdą stronę. Całe pobocze i połowę prawego pasa
zajmowały budki i stragany na których sprzedawano przeróżne rzeczy. Kierowcy nie mieli żadnych oporów aby się przy
nich zatrzymywać podczas gdy zewnętrznymi pasami auta mknęły z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę.
Sama Tirana nie jest specjalnie ciekawa i można ją zwiedzić w ekspresowym tempie - wszystkie zabytki widać z głównego placu,
który znajduje się w samym środku miasta. Trochę nas rozbawiło, jak Kuba wyjął przewodnik i zaczął wyczytywać kolejno co jest
do zwiedzenia i odfajkowywać wszystko to co widać - "o, to już zwiedziliśmy". W ten sposób załatwiliśmy 3/4 zabytków stolicy Albanii.
Na środku wspomnianego placu znajduje się wypożyczalnia elektrycznych samochodzików dla dzieci. Nie ma więc rynku, ale zamiast
niego jest plac zabaw. Tenże plac zabaw nie jest jednak najszczęśliwiej położony, gdyż nie ma tam żadnej zieleni, a dookoła jeżdżą samochody.
Zieleń jednak w Tiranie istnieje pod postacią parków - w jednym z takich parków zjedliśmy jedzenie. (tak, masło maślane, trudno jednak
określić ten posiłek jakimś konkretnym mianem typu obiad albo kolacja; zresztą tak naprawdę to na wyprawie nie jemy tylko się odżywiamy)
W tymże parku spotkaliśmy autostopowicza z Francji. Taszczył ze sobą gitarę, którą podobno od kogoś dostał. Mówił, że znalazł fajne miejsce
na nocleg w jakimś pustostanie. Tak jeszcze nie spaliśmy. Noclegu w Tiranie jednak nie planowaliśmy, gdyż wieczorem mieliśmy już prom do Włoch.
Prom ten odchodził o godzinie bodajże 23:00, z portu w Durres.
Tirana. Rowerzysta wiezie duuży pakunek.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Tirany robiło sie już ciemno. Na przedmieściach Tirany
wydaliśmy ostatnie leki (albańska waluta) na coś do picia. Dalszą drogę pokonywaliśmy po ciemku. W sumie rzadko jeździliśmy po ciemku na tej
wyprawie. Durres wyglądało zupełnie inaczej niż jakiekolwiek inne poprzednio przez nas widziane miasto w Albanii - dużo bogaciej. W sumie to
nadmorski kurort w którym pieniądze wydają Włosi. Bez problemów trafiliśmy do portu. W porcie była jakaś podwyższona strefa bezpieczeństwa,
należało pokazać strażnikowi paszport, aby w ogóle wjechać na teren portu, który był ogrodzony wysoką siatką. W Terminalu promowym panował
duży harmider, przycumowanych było kilka promów. W sumie wieczorem panuje tu największy ruch, gdyż większość promów wypływa na noc.
Kupiliśmy bilety na prom firmy Ventouris. Godzinę wcześniej do Bari odchodził prom innego armatora, ale był nieco droższy,
a ściślej - tańsze były w nim kabiny, ale droższy sam wstęp na pokład. Jako że nie planowaliśmy wykupywać kabiny, zdecydowaliśmy się
poczekać tę godzinę. Oprócz budek z kasami w terminalu znajdowały się kioski (w jednym z nich kupiłem widokówki i było to pierwsze miejsce
w Albanii, w którym udało mi się je znaleźć), a także dość klimatyczny fast food w którym sprzedawano cevapi (bałkańskie kiełbaski, w
fast foodowym wydaniu całość trochę przypomina hot doga). Skusiłem się. Można było płacić w euro.
Na promie obłożenie było stosunkowo niewielkie. Można się było położyć zajmując trzy sąsiednie siedzenia na osobę. Było wygodnie
jeśli nie liczyć dość głośnego huczenia silników i włączonego światła.
9.09.2008, DZIEŃ 16
dystans: 70km
od początku: 1392km
czas jazdy: 3h53min
Nad ranem zawinęliśmy do portu w Bari. Całkiem dobrze się wyspałem. W terminalu promowym Albańczycy stali w
gigantycznej kolejce do odprawy celnej. Ominęliśmy ją i pokazaliśmy celnikowi nasze dowody osobiste. Ledwie na nie
spojrzał, machnął nam, abyśmy jechali i życzył udanej podróży.
W Bari nosiliśmy się z zamiarem kupienia jakiegoś fast fooda, ale okazało się to niemożliwe, gdyż wszystkie bary i inne
lokale gastronomiczne były zamknięte, bo "nie była to już pora śniadaniowa a jeszcze nie była to pora obiadowa".
Widać Włosi mają takie same zboczenie odnośnie jedzenia o określonych porach jak Francuzi. Na szczęście sklep spożywczy
był otwarty (to, że sklep w środku dnia jest otwarty również nie jest regułą, ale o tym później).
Zwróciliśmy uwagę na fakt, że pomimo tego, że ruch na ulicach Bari był sto razy większy niż w Albanii, w powietrzu
nie było czuć smrodu spalin.
W Bari zabawiliśmy dość długo, gdyż mieliśmy do załatwienia kilka spraw. Znaleźliśmy kafejkę internetową i kupiliśmy
bilety na samolot powrotny z Rzymu (dla mnie i Knorra, gdyż Antek z Kubą jechali dalej). Kupiłem sobie kartę SIM Włoskiej
sieci komórkowej Wind, dzięki czemu mogłem korzystać z Internetu w komórce (8 euro za 500 MB) i dzwonić tanio do Polski
(kilka centów za minutę). Antek kupił oponę w Decathlonie, gdyż jego druga opona (pierwszą wymieniał w Kosowie) była już
całkiem łysa. Jako że znowu znaleźliśmy się w rejonie pokrytym przez mapę Europy zainstalowaną w GPSie Kuby (Albania była
białą plamą na mapie z GPSa), mogliśmy użyć go do nawigacji po mieście i wyjechania z niego, co było bardzo przydatne.
Ogólnie odczuliśmy powrót do cywilizacji, co z jednej
strony było doświadczeniem pozytywnym, z drugiej strony jednak oznaczało, że najciekawsza część podróży już się zakończyła.
Planowaliśmy nocować na plaży. Wydawało się, że realizacja tego planu będzie trywialna, jako że przez kilkadziesiąt
kilometrów od Bari droga wiodła cały czas wzdłuż morza. Niestety nigdzie nie można było uświadczyć plaży.
Na wieczornym postoju przed sklepem spotkaliśmy polskiego żula, który powiedział nam, gdzie jest plaża. Podobno jest
z Wrocławia i ukrywa się we Włoszech, gdyż zamordował kochanka swojej żony. Nie wiadomo jednak czy mówił prawdę, gdyż jak
powszechnie wiadomo żule opowiadają różne niestworzone historie.
Morze okazało się niezbyt czyste (być może z tego powodu plaż było niewiele), ale pewnie i tak było czystsze od nas
więc wykąpaliśmy się w nim.
10.09.2008, DZIEŃ 17
dystans: 99km
od początku: 1491km
czas jazdy: 5h32min
Uprzedzając fakty napiszę, że po wyprawie doszliśmy do wniosku, że trasa przez Włochy była źle zaplanowana.
Odcinek od Bari do Rzymu trzeba było przejechać pociągiem (zatrzymując się po drodze w Neapolu, gdzie i tak mielibyśmy
przesiadkę, aby zobaczyć Pompeje), a zaoszczędzony w ten sposób czas przeznaczyć na przejechanie na dwóch kółkach
ciekawszych rejonów, na przykład Sardynii i Korsyki. Trzeba niestety przyznać, ze środkowa część "buta" to
najmniej ciekawy odcinek przejechany podczas wszystkich naszych wypraw.
Nie było tam ani atrakcji turystycznych ani spektakularnych krajobrazów, a Włochy jako kraj
o kulturze nam znanej w niczym nie był nas już w stanie zaskoczyć. Przez 5 najbliższych dni pokonywaliśmy tylko kolejne
kilometry po cywilizowanych europejskich drogach, po obu stronach których mieliśmy na początku ciągnące się w nieskończoność
Poranne zwijanie się z plaży.
sady, a następnie (gdy teren zrobił się bardziej pofałdowany) winnice. Nieliczne miasteczka wyglądały dość biednie
(południe Włoch jest znacznie biedniejsze od północy) i nieciekawie. Trzeba jednak przyznać, że z dużym prawdopodobieństwem
na takie postrzeganie rzeczywistości miały wpływ bardzo ciekawe zarówno kulturowo i krajobrazowo Bałkany, przy których
środkowe Włochy wypadały bardzo blado. W Bośni, Czarnogórze, Kosowie czy Albanii natężenie bodźców było tak duże, że
w porównaniu z tymi krajami we Włoszech było po prostu nudno.
Pierwsza część dnia polegała na jeździe przez 20 kilometrów cały czas prosto, przejechaniu przez miasteczko Canosa
i znowu 30 kilometrów cały czas prosto, praktycznie bez jakichkolwiek zmian w krajobrazie.
Gdzieś po drodze spędziliśmy chyba ze 2 godziny na mycie się na stacji benzynowej. Atrakcją umilającą czas podczas
postojów było przeglądanie internetu z telefonu komórkowego, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co też się działo
w Polsce i na Świecie przez te kilkanaście dni podczas których nie mieliśmy dostępu do żadnych mediów.
Na którymś monotonnym odcinku drogi podczas jazdy użądliła mnie osa. Pewna zmiana krajobrazu nastąpiła pod wieczór,
kiedy to wjechaliśmy w las. Nie była to jednakże zmiana pożądana, gdyż w lesie roiło się od muszek, które wchodziły
we wszystkie otwory w ciele, utrudniały oddychanie i uniemożliwiały konwersację. Las na szczęście dość szybko się
skończył i uwolniliśmy się tym samym od natrętnych owadów. Nocleg znaleźliśmy za jakimś opuszczonym domem. Nie było
nas widać z drogi, a zbytnie oddalanie się od drogi nie byłoby najlepszym pomysłem ze względu na kolczaste zarośla,
które mogłyby mieć niebyt dobry wpływ na opony naszych rowerów.
11.09.2008, DZIEŃ 18
dystans: 94km
od początku: 1585km
czas jazdy: 5h20min
We Włoszech istnieje taka pora dnia jak sjesta, która trwa mniej więcej od południa do godziny trzeciej, a nawet czwartej.
Przez ten czas zamknięte są wszystkie sklepy i nie można kupić nic do picia ani do jedzenia, co stanowi nie lada problem,
bo rower, tak samo jak każdy inny pojazd, bez paliwa nie pojedzie.
Przypomnieliśmy sobie o tym dość późno, ale na szczęście udało nam się dostać do sklepu tuż przed sjestą, na kilka minut
przed zamknięciem. Po nabyciu produktów żywnościowych tradycyjnie zaczęliśmy sobie przygotowywać kanapki. Zanim je zjedliśmy
zrobiło się na tyle gorąco, że stwierdziliśmy że nie chce nam się jechać i przeczekamy upał. Zwłaszcza, że teren zaczął się
już robić coraz bardziej pagórkowaty. Kuba co prawda chciał jechać i argumentował, że upał będzie trwał do wieczora,
a przecież nie będziemy leżeć do wieczora pod sklepem. Nam jednak taka perspektywa wcale nie przeszkadzała, niemniej
jednak do wieczora nie mieliśmy zamiaru leżeć, ale argumentowaliśmy, że im później wyjedziemy tym krócej będziemy jechać w upale,
więc opłaca się poczekać. Pod sklepem zaczepiła nas jakaś Włoszka, tradycyjnie pytająca skąd jesteśmy i dokąd jedziemy.
Przy okazji stwierdziła, że wcale aż tak gorąco nie jest, że prawdziwe upały to tutaj są w lipcu. Dobrze, że nie wybraliśmy
się na wyprawę w lipcu.
Należy wspomnieć, że Bari, do którego przypłynęliśmy z Albanii, leży po przeciwległej stronie Półwyspu Apenińskiego (czyli tzw. "buta")
niż Rzym i Neapol (gdzie zmierzaliśmy), natomiast przez środek tego półwyspu rozciągają się Apeniny. Nie są to zbyt wysokie góry,
ale jednak góry, przez które, zgodnie z wszelkimi prawami fizyki, geometrii, geografii i kartografii, musieliśmy przejechać,
Spaliśmy tuż koło tego zakrętu.
mimo że przez dwa pierwsze dni we Włoszech poruszaliśmy się po równinach. Trzeba jednak przyznać, że przejazd przez góry był
prawie zupełnie bezbolesny, a to ze względu na poziom zaawansowania technologicznego Włochów. W pewnym momencie zorientowaliśmy się,
że krajobraz wokół nas przypomina ten z Albanii, różnica jest jednak taka że nasza droga składa się w dużej części z wiaduktów i
tuneli, które na albańskiej drodze nie występowały. W związku z tym omijanie góry czy doliny, które w Albanii zajęłoby pół dnia
tutaj zajmowało kilka minut. Na drodze spotkaliśmy Polkę, jak wywnioskowaliśmy żonę jakiegoś Włocha. Standardowa gadka-szmatka.
Musiałem się czymś lekko struć, bo przez pół dnia miałem kłopoty żołądkowe, co było dosyć uciążliwe, ale pod wieczór
nałykałem się Stoperanu i mi przeszło. Dziwne że w Albanii, gdzie wszędzie walały się śmieci, jedzenie było dobre i nikt się
niczym nie zatruł, natomiast nastąpiło to we Włoszech, gdzie żywiliśmy się praktycznie tylko kanapkami składanymi z paczkowanego
jedzenia z supermarketów.
Pod wieczór zaczęła się już aglomeracja Neapolu, przez co trudno było znaleźć miejsce na nocleg - wszędzie były jakieś
zabudowania, kończyła się jedna miejscowość i zaczynała następna. Jechaliśmy więc trochę po ciemku licząc na to, że może w końcu
wjedziemy w jakiś mniej zurbanizowany obszar, ale nasze nadzieje zostały rozwiane, gdy wjechaliśmy na górę, z której widać było
jak okiem sięgnąć światła domów aż po sam horyzont. Widać było że jak zjedziemy z góry to przez długi czas nie będziemy mogli nigdzie
przenocować. Z góry zjeżdżało się po serpentynach, przy jednej z tych serpentyn znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą do rosnących na
zboczu drzewek, rozłożyliśmy karimaty na kawałku płaskiej ziemi przy tych drzewkach i poszliśmy spać.
12.09.2008, DZIEŃ 19
dystans: 75km
od początku: 1660km
czas jazdy: 4h18min
Od rana bolał mnie brzuch, pewnie przez ten Stoperan. Rano nad miastem, które znajdowało się w dole, rozpościerała się albo
mgła albo smog - trudno było stwierdzić, co to właściwie jest. W stosunkowo krótkim czasie, zatrzymując się po drodze na zakupy
w jakimś hipermarkecie, dotarliśmy do Pompejów. Ich zwiedzanie zajęło nam dość dużo czasu, gdyż po pierwsze odkopane miasto okazało
się bardzo duże, a po drugie zwiedzaliśmy na dwie tury - za każdym razem dwóch z nas zwiedzało, a pozostała dwójka pilnowała rowerów.
Trzeba przyznać, że nie spodziewałem się, że Pompeje są tak ogromne. Po odkopanym mieście można było chodzić godzinami, ilość
ulic i domów była bardzo duża, choć trzeba przyznać że większość z nich była bardzo podobna do siebie. Długie zwiedzanie umożliwiały
kraniki z pitną wodą, choć na szczęście tego dnia było znacznie mniej gorąco niż dnia poprzedniego.
Po zwiedzeniu Pompejów zagłębiliśmy się w Neapol, a naszym głównym zamiarem było wyjechanie z drugiej strony miasta, aby kontynuować
podróż do Rzymu wzdłuż wybrzeża. Trzeba przyznać, że motorniczy w Neapolu ma ciężkie życie, a najczęściej przez niego używanym przyrządem
jest dzwonek. Włoscy kierowcy nagminnie parkują samochody na torach tramwajowych. Długotrwałe dzwonienie powoduje, że kierowca wychodzi
ze sklepu bądź innego punktu handlowo-usługowego i odjeżdża zwalniając tramwajowi drogę. Mieliśmy nawet okazję zaobserwować dwa auta
zaparkowane na torach jeden za drugim - kierowca drugiego nie śpieszył się specjalnie z odstawieniem auta, gdyż drogę do niego zagradzało
tramwajowi poprzednie auto. Chyba tramwaj w Neapolu nie jest najszybszym środkiem transportu. Ogólnie ruch uliczny w Neapolu odbywa
się z typową śródziemnomorską beztroską, choć po Genui czy Belgradzie zdążyliśmy się już do tego typu ruchu przyzwyczaić. Znamiennym
jest jednak fakt, że w Neapolu trudno znaleźć samochód, który nie miałby gdzieś rysy lub wgniecenia, z czego można wywnioskować, że
stłuczki są tutaj na porządku dziennym i prawie każde auto brało w jakiejś udział.
Pod wieczór udało nam się znaleźć camping. Był on o tyle nietypowy, że znajdował się... w kraterze wulkanu. Krater ten był w środku
miasta Pozzuoli i stanowił atrakcję turystyczną. Skutkiem ubocznym położenia był niezbyt przyjemny zapach siarki (zgniłe jaja).
W nocy zaczął kropić deszcz, ale na kropieniu się skończyło.
13.09.2008, DZIEŃ 20
dystans: 1788km
od początku: 128km
czas jazdy: 6h27min
Rano znowu zaczął kropić deszcz. Zastanawialiśmy się czy nie rozpada się na dobre, ale się nie rozpadało, a kropienie ustało.
Według prognozy pogody, którą mogliśmy sprawdzać przez internet w komórce, w tej części Włoch w której byliśmy miało nastąpić
jakieś duże załamanie pogody, gwałtowne wiatry, deszcze i burze. Nic takiego się jednak nie stało, jedynie słońce przestało
prażyć, co było nam mówiąc szczerze na rękę - temperatura była idealna do jazdy rowerem.
Droga do Rzymu wydawała się prosta - należało jechać wzdłuż wybrzeża. Niestety droga, którą jechaliśmy zamieniła się nagle
w autostradę, mimo że z mapy wynikało, że powinna to być dwupasmowa droga drugorzędna. Co gorsza nie było żadnej drogi alternatywnej
i aby nie jechać autostradą musieliśmy nadłożyć spory kawałek drogi. Nadłożyliśmy go jednak i wjechaliśmy w dość nieciekawą rolniczą
okolicę z długimi i prostymi drogami krzyżującymi się pod kątem prostym. Wszędzie ciągnęły się w nieskończoność uprawy jakiś
niskopiennych drzewek.
Gdy dojechaliśmy znowu bliżej morza mieliśmy okazję oglądać helikopter gaszący pożar - nabierał wodę w morzu, a następnie wylewał
ją na miejsce, gdzie się paliło. Tam widocznie deszcz nie padał. Wieczorem jechaliśmy już cały czas wzdłuż morza, drogą która prowadziła
klifem i co jakiś czas wbijała się w górę, w której wydrążony był półtunel. Jako że byliśmy we Włoszech planowaliśmy do kolacji kupić wino.
W tym celu wszedłem do jakiegoś małego sklepu, aby zorientować się jakie są ceny. Mieli trzy rodzaje wina białego - za 1.5 euro, 2 euro i
2.5 euro. Droższych nie było. Kupiłem najdroższe. Na winie się nie znam, ale było dobre. Pomimo dość pesymistycznej prognozy pogody
zdecydowaliśmy się na nocleg na plaży bez namiotów. Plaża była bardzo szeroka i pusta, a pod wieczór piasek mienił się ciekawymi kolorami.
14.09.2008, DZIEŃ 21
dystans: 115km
od początku: 1903km
czas jazdy: 5h41min
O 6:30 obudził nas deszcz. Oznaczało to konieczność błyskawicznego schowania śpiworów. O dalszym spaniu mowy nie było. Dzięki temu
mieliśmy jednak dużo czasu na spokojny dojazd do Rzymu. Zgodnie z zasadą, że dane zadanie zajmuje tyle czasu ile się na nie przeznaczy
do Rzymu dojechaliśmy wieczorem. Nie śpieszyło się nam, postoje trwały długo. Podczas jednego z nich obserwowaliśmy działanie algorytmu
mrówkowego. Antkowi spadł na ziemię jogurt i po pewnym czasie zaobserwowaliśmy "autostradę" mrówek prowadzącą do jogurtu.
To zainspirowało nas do eksperymentu polegającego na przetarciu palcem niewidocznego śladu feromonowego, jaki zostawiają mrówki.
Rzeczywiście wystarczyło przejechać palcem po asfalcie, aby całkowicie zdezorientować mrówki i przerwać autostradę. Po pewnym czasie
jednak mrówki znalazły sobie inną drogę, która coraz bardziej się optymalizowała, aż w końcu znowu mogliśmy obserwować autostradę
prowadzącą po najkrótszej linii od mrowiska do jogurtu.
Gdy dojechaliśmy do Rzymu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na Placu Świętego Piotra po czym udaliśmy się na plebanię, na której
mieliśmy załatwiony nocleg w salce katechetycznej.
Watykan. Plac Św. Piotra.
15.09.2008, Zwiedzanie Rzymu (1/2)
Cały dzień zwiedzaliśmy Rzym. Zwiedzania Rzymu nie opisuję, aby nie zanudzać czytelnika - mój opis na pewno byłby
mniej interesujący niż opis z przewodnika.
Rzym. Widok z Bazyliki Św. Piotra.
16.09.2008, Zwiedzanie Rzymu (2/2)
Rano Antek i Kuba udali się na prom na Sardynię, a Knorr i ja poszliśmy dalej zwiedzać Rzym.
Zwiedzania Rzymu nie opisuję z tych samych powodów dla których nie opisałem pierwszego dnia ;)
17.09.2008, Powrót do domu
Jako że mapę Włoch oddaliśmy poprzedniego dnia Kubie i Antkowi, w celu dojechania na lotnisko posługiwaliśmy się mapką wydrukowaną
z internetu. Nie można było kierować się znakami na lotnisko, bo standardowo kierowały one na autostradę. Mimo to wyjazd z Rzymu
nie przysporzył nam trudności. Jednakże już za Rzymem na naszej drodze nagle pojawił się zakaz wjazdu rowerów. Był on dość dziwny,
gdyż najpierw wjechaliśmy w drogę, gdzie był normalny "zakaz ruchu", pod spodem którego było coś napisane po Włosku, prawdopodobnie
"czego nie dotyczy". Zignorowaliśmy ten zakaz widząc, że wszyscy go ignorują. Po kilku kilometrach nasza droga rozwidliła się na dwie
(nota bene biegnące równolegle, tuż obok siebie), a przed skrzyżowaniem pojawił się zakaz wjazdu rowerów (a także pieszych, furmanek, itd.).
Jako że znak był przed skrzyżowaniem oznaczało to, że którykolwiek wariant wybierzemy i tak będziemy jechać drogą, którą jechać nam nie wolno.
Jako że musieliśmy jakoś dojechać na lotnisko, zignorowaliśmy zakaz. Pojechaliśmy jedną z dróg, która nagle zrobiła się dwupasmowa.
Jak na złość po jakiejś minucie pojawił się radiowóz, który nas wyprzedził i kazał nam się zatrzymać. Myślałem, że każą nam płacić mandat.
Powiedzieli jednak tylko, że tędy nie wolno nam jechać i abyśmy wjechali na sąsiednią drogę, bo tamtędy można. Przenieśliśmy rowery przez
barierkę, którą były odgrodzone drogi, a policjant zatrzymał ruch na sąsiedniej drodze, abyśmy mogli się bezpiecznie włączyć do ruchu. Cóż,
policja na zachodzie, ciekawe kiedy u nas taka będzie...
Gdy dojechaliśmy na lotnisko okazało się, że odbywa się tam strajk i w związku z tym część lotów jest odwołana (m.in. wszystkie loty
Alitalii), a część opóźniona. Na szczęście nie dotyczyło to naszego lotu, mieliśmy tylko niewielkie opóźnienie przy starcie.
Nie wiem natomiast czy miało to jakiś związek z bałaganem związanym ze strajkiem, ale przy odprawie nie policzono nam opłaty za
rowery (zgodnie z cennikiem linii lotniczych powinni nas skasować po 25 euro). W każdym razie rowery doleciały całe, a my zaoszczędziliśmy
50 euro. Gdy wylądowaliśmy w Poznaniu udaliśmy się na nich na dworzec kolejowy, a stamtąd pociągiem do Wrocławia.
całkowity przejechany dystans: 1943km
całkowity czas spędzony w siodełku: 106h30min
Tekst copyright (C) Jacek Nowak
Zdjęcia copyright (C) Jakub Sochacki, Konrad Zieliński, Jacek Nowak
|