panorama
panorama
relacja uczestnicy trasa porady galeria
strona główna nasza Europa księga gości linki

11.07.2005, DZIEŃ 1
 dystans:         8,5km
 od początku:     8,5km
 czas jazdy:    0h39min
Nasza wyprawa rozpoczyna się o 6 rano na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Podróż pociągiem z Wrocławia do Suwałk trwa 12 godzin. Przez ten czas sprawdzamy listy bagażu i ustalamy, kto czego zapomniał. Pierwsze kilometry, jakie pokonujemy po opuszczeniu stacji kolejowej nie wróżą zbyt
fota
Pierwszy nocleg.
dobrze dalszym losom wyprawy. Wszystkim jedzie się ciężko, co chwila ktoś się zatrzymuje i poprawia źle zamocowany bagaż, a na domiar złego sakwy Rafała ocierają o tylne koło, uniemożliwiając jazdę. Jednakże już tutaj przekonujemy się, że improwizacja i nietypowe rozwiązania są niezbędnym elementem tego typu eskapady. Naprawiamy Rafałowi sakwy używając dwóch kijów. Po jakichś dwóch, może trzech kilometrach, których pokonanie trwało całą wieczność, rozkręcamy się i zaczyna się nam dobrze jechać. Nie jedziemy jednak daleko, gdyż nocleg mamy zaplanowany pod Suwałkami, w miejscowości Szwajcaria. Jest to nasz pierwszy nocleg pod namiotami, niemniej jednak nie całkiem na dziko, bo za wiedzą gospodarzy. Dostajemy w bańce wodę ze studni, której używamy do przygotowania pierwszego posiłku za pomocą turystycznej kuchenki. Zapasów mamy nawet za dużo, ale sukcesywnie się ich pozbywamy, zamieniając je na kalorie. Idziemy spać, gdy robi się ciemno. Wydaje się nam, że przez całą wyprawę będziemy funkcjonować według rytmu słonecznego...
12.07.2005, DZIEŃ 2
 dystans:        89,7km
 od początku:    98,2km
 czas jazdy:    4h56min
Obóz zwijamy niezmiernie długo, wszystko idzie nam jak po grudzie, nie możemy się zorganizować. Teraz jeszcze nie wiemy, że już
fota
Wakacje.
niebawem podobne czynności będą nam zajmowały kilka razy mniej czasu. Wszystko jest kwestią praktyki... W mieście Antek załatwia jeszcze ubezpieczenie Euro26 i koniec końców wyjeżdżamy z Suwałk w południe. Pogoda jest piękna, niebo bezchmurne, gorąco, żar się z nieba leje. Aby się trochę ochłodzić kąpiemy się w jeziorze Wigry, które również okazuje się ciepłe. Narzekamy na upał, nie wiedząc jeszcze, że na tej samej wyprawie będziemy przeklinać zimno :) Przekraczamy polsko-litewską granicę. Wkraczamy w nieznane, co napawa nas lekkim dreszczykiem emocji i dodaje energii do dalszej jazdy. Tym bardziej, że z biegiem dnia upał nieco zelżał i zrobiło się przyjemnie. Szalejemy po pagórkach z prędkościami dochodzącymi do 50 km/h. Z ciężkimi sakwami trudniej się podjeżdża pod górę, ale za to szybciej się zjeżdża. Powoli przyzwyczajamy się do specyficznej techniki jazdy "objuczonym" rowerem. Ruch na drodze nie jest duży, Litwa jest krajem dużo mniej zaludnionym niż Polska, przez co i samochodów mniej. Szukając noclegu postanawiamy zapukać do jakichś gospodarzy i zapytać, czy możemy przenocować na ich posesji. Zawsze to bezpieczniej i przyjemniej. Trafiamy na miłych, gościnnych ludzi, nocujemy na łące nieopodal ich gospodarstwa, 17km przed miastem Alytus. Dostajemy wodę w wiadrze i gotujemy sobie kolację.
fota fota
Rozbijamy się "na gospodarza".
13.07.2005, DZIEŃ 3
 dystans:       135,8km
 od początku:   234,0km
 czas jazdy:    6h56min
Budzę się ze wschodem słońca o 4:30. Na litewski czas jest to jednak 5:30, więc przestawiam zegarek do przodu,
fota
Pamiątkowa fotka z gospodarzami naszego noclegu.
usprawiedliwiając się, że wcale tak wcześnie nie wstałem. Dookoła mnie bezkresne pola i łąki, czuję się dobrze i jest mi przyjemnie. Dużo czasu zajmuje mi obudzenie kolegów. Zapowiada się na jeszcze cieplejszy dzień niż wczoraj - już o 7 rano jest skwar. Gospodarze rano robią nam niespodziankę, częstując nas kawą, mlekiem prosto od krowy i serkiem własnej roboty. Rozmawiamy chwilę używając języka polskiego, rosyjskiego i litewskiego i jakoś się dogadujemy. Wyjaśniamy skąd i dokąd jedziemy. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w dalszą drogę. Jadąc przez litewskie ziemie spotykamy rowerzystę z Polski, jadącego trasą Wilno-Tallinn-Ryga. Chwilę jedziemy razem, rozprawiając o tym i owym. Po drodze kąpiemy się w bajorku, korzystając z pięknej pogody. Na koniec dnia dojeżdżamy do Wilna, przejeżdżamy przez Ostrą Bramę, której nie omieszkujemy sfotografować oraz przez kilka innych reprezentacyjnych miejsc Wilna. Zwiedzamy miasto w wyjątkowo ekspresowym tempie, gdyż śpieszmy się na kolację do zakonnic, na którą jesteśmy umówieni. Okazuje się, że było warto - kolacja jest naprawdę pyszna. Korzystając z gościnności sióstr nocujemy w domku należącym do klasztoru, który mamy cały dla siebie.
fota
Jedziemy do Wilna.
fota
Już dojechaliśmy :)
14.07.2005, DZIEŃ 4
 dystans:        66,3km
 od początku:   300,3km
 czas jazdy:    3h49min
fota
Wieczór na Litwie.
Konrad, SirToPP i ja od rana jeździmy po Wilnie. Antek i Rafał śpią. Szukamy kafejki internetowej, aby zgrać w niej zdjęcia oraz sklepu rowerowego i zaopatrzamy się w żywność. Z Wilna wyjeżdżamy późnym popołudniem. Około 20:30 trafiamy na drogę szutrową. Jazda tego typu drogą z rowerami objuczonymi sakwami nie należy do najwygodniejszych, toteż nasze tempo jest stosunkowo wolne. Oglądamy ładny zachód słońca i zaczynamy myśleć o noclegu, bo robi się coraz bardziej ciemno. Rozbijamy się na dziko przy drodze pomiędzy miejscowościami Puśne, a Żelwa. W okolicy nie ma żywej duszy, dookoła pustkowie i bezkresne pola. Brak jakiegokolwiek ruchu poza samochodem-mleczarnią, który przejeżdża z rana kilka razy w jedną i w drugą stronę. Zakładamy na palnik pierwszą naszą butlę gazową na miejsce butli Filipa, którą dostaliśmy razem z kuchenką.
15.07.2005, DZIEŃ 5
 dystans:        96,3km
 od początku:   396,6km
 czas jazdy:    5h13min
Okazuje się, że droga szutrowa prowadzi przez prawie 50km. Jedzie się ciężko, bo cały czas trzeba wyszukiwać miejsca po których
fota
Poranek na Litwie.
da się jechać i na których nie ma "tarki" wyżłobionej przez traktory. Trochę boimy się o rowery, bo w końcu są bardzo obciążone, a jadąc po szutrze narażamy je na duże naprężenia, gdyż wszystko się cały czas telepie. Jakby tego było mało pojawiają się całkiem spore pagórki, na tyle spore, że niektórzy z nas decydują się w niektórych miejscach na prowadzenie rowerów. Do tego wszystkiego żar się z nieba leje, z nieba na którym brak jakiejkolwiek nawet najmniejszej chmurki. Ale dzięki temu możemy podziwiać piękne widoki - bezkresne łąki, pagórki, jeziora, wszystko skąpane w słońcu. W jednym z jezior się kąpiemy, wzbudzając zainteresowanie na plaży. Nic w tym dziwnego, skoro pewnie wszyscy jej bywalcy się znają, a widok obcokrajowców na rowerach nie należy do codziennych. Rozbijamy się nieopodal Kupiszkis, w typowym wiejskim gospodarstwie, jakich w Polsce trudno uświadczyć - myje się w misce, wodę czerpie się ze studni, toaleta to "wychodek", po podwórku chodzą kurki, piesek, kotek, a w oborze mieszkają krówki, które gospodyni codziennie rano doi. Spotykamy się z ogromną gościnnością i życzliwością - dostajemy pyszne mleko z miodem, racuchy i kawę.
fota fota
Litewskie krajobrazy: szutrowe drogi, pola, jeziora i bezchmurne niebo.
16.07.2005, DZIEŃ 6
 dystans:       166,3km
 od początku:   562,9km
 czas jazdy:    7h15min
Wstajemy wcześnie, gdyż mamy zamiar dzisiaj dojechać do Rygi, a przed nami długa droga. Ledwo wyczołgujemy się z namiotów,
fota
Ryga.
dostajemy od gospodarzy racuchy, kolejną porcję mleka, kawę, a gospodyni pyta się czy starczy miodu, mimo że wczoraj dała nam cały słoik :) To się nazywa słowiańska gościnność. Umywszy się w misce, zwinąwszy namioty i pożegnawszy się z gospodarzami wyruszamy w drogę. Od samego początku jedzie się dobrze - mamy szczęście, bo jedziemy z wiatrem, jest ciepło i świeci słońce. Jednakże zaraz po przekroczeniu litewsko-łotewskiej granicy zrywa się ulewa, która nas doszczętnie moczy. Jest to pierwszy deszcz podczas całej wyprawy, gdyż na Litwie nie padało ani razu. Później mieliśmy jeszcze wiele razy okazję dowiedzieć się, że Łotwa jest krajem deszczowym. Tubylcy widocznie są do deszczu przyzwyczajeni, gdyż mieszkańcy okolicznych wsi chodzą sobie po drogach nic sobie z ulewy nie robiąc. Najciekawsze jest to, że prawie wszyscy chodzą boso. Mniej więcej od 50km przed Rygą zrobił się spory, jak na prowincjonalną drogę, ruch (w kierunku odwrotnym niż do Rygi) i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że prawie wszyscy jego uczestnicy to samochody zmierzające na wesele. W Rydze pojawiamy się wieczorem, robimy jeszcze kilka ujęć starego miasta zza brzegu rzeki i wyruszamy na poszukiwania plebani, która okazuje się dokładne po drugiej stronie miasta.
fota fota
Kolejny nocleg "na gospodarza".
17.07.2005, DZIEŃ 7
 dystans:           0km
 od początku:   526,9km
 czas jazdy:    0h00min
Tego dnia nie jeździmy na rowerach. Odpoczywamy, zbieramy siły na dalszą część wyprawy i zwiedzamy miasto. Rano idę do kościoła na mszę po łotewsku. Reszta śpi. Przez pierwsze pół dnia robimy pranie. W końcu jednak jedziemy na miasto tramwajem numer 5, płacąc po 0,20LVL za bilet. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że bilet ów kupowało się u "konduktorki", czyli kobiety jeżdżącej tramwajem i sprzedającej bilety. Niesamowite jest to, że w każdym tramwaju, trolejbusie i autobusie pracuje taka osoba, co daje bardzo dużą ilość pracowników, których trzeba opłacać. No ale widocznie na Łotwie to się opłaca. Ogólnie miasto stwarza wrażenie nieco biedniejszego niż polskie miasta, ale nie można tego powiedzieć o samym reprezentacyjnym centrum, które jest zrobione na sposób europejski, odrestaurowane i "odpicowane". Chodzimy sobie po starówce, robimy zdjęcia. Antek, Rafał i ja zjedliśmy obiad w stylowej restauracji za 4LVL (ok. 24zł, w Polsce cena raczej nieosiągalna, swoją drogą ciekawe, że łotewskie łaty mają tak wysoki kurs, 1łat to około 6zł czyli mniej więcej tyle co funt; doszliśmy do wniosku, że widocznie spodziewano się wysokiej inflacji, która jednak nie nastąpiła). Jak się potem okazało było to ostatnie jedzenie w knajpie do końca wyprawy. Podczas, gdy my zajadaliśmy się wieprzowiną po łotewsku, Knorr i SirToPP zgrywali w kafejce zdjęcia z aparatu. Później jednak oni też chcieli jeść, w związku z czym musieliśmy nawiedzić kolejną restaurację, w której jednakże powstrzymaliśmy się o wydatków na jedzenie i zadowoliliśmy się piwem, ku wyraźnemu niezadowoleniu obsługi, która po pół godziny po złożeniu zamówienia stwierdziła, że nie ma piwa, które zamówiliśmy i jest tylko najdroższe :) Być może dłużej zwiedzalibyśmy Rygę, gdyby nie deszcz, który zmusił nas do szybkiej gonitwy do najbliższego przystanku.
fota fota
Ryska starówka.
18.07.2005, DZIEŃ 8
 dystans:       130,7km
 od początku:   693,6km
 czas jazdy:    5h33min
Żegnamy się z księdzem i wyjeżdżamy z Rygi. O dziwo udaje nam się opuścić miasto nie zabłądziwszy po drodze. Ledwo mijamy
fota
Wjeżdżamy do Estonii.
tabliczkę Ryga "przekreślona", a już natrafiamy na roboty drogowe. Jak się później okazało połowa trasy na Estonię jest rozkopana. Jakby tego było mało w połowie drogi zaczyna lać i to intensywnie. Mimo tych wszystkich niedogodności jedziemy szybko, w końcu poruszamy się trasą "Via Baltica" - "międzynarodowym korytarzem transportowym", jak to określił Knorr. Od czasu do czasu widać morze. Bałtyk od strony innej niż zwykliśmy go oglądać w Polsce wygląda praktycznie tak samo, jest pewnie i tak samo zimny, ale ze względu na pogodę nawet nie sprawdzaliśmy. Nie spotykamy miejscowości większych od malutkich wsi, a i one pojawiają się rzadko. Gdzie Ci wszyscy Łotysze mieszkają? Widocznie w Rydze. Na stacji benzynowej spotykamy rowerzystę z Estonii, wracającego z Wilna do Tallinna. Na tejże stacji wydajemy ostatnie łaty na rogaliki, a także przygotowujemy posiłek, korzystając z dystrybutora jako stołu. Gdy przekraczamy granicę łotewsko-estońską przestaje padać - to kolejny dowód na to, że na Łotwie panuje specyficzny klimat. Być może natrafiliśmy na porę deszczową. W Estonii nie ma NIC. Przynajmniej na "Via Baltica". Po kilkunastu kilometrach braku jakiejkolwiek cywilizacji poza drogą równą jak stół (nie to co na Łotwie) zbaczamy w boczną drogą i rozbijamy się w lesie na polu jagodowym. Dzieje się to o 23:00, w lesie, a nadal jest na tyle jasno, że widać namioty. Jak się jednak później okazało białe noce, których doświadczyliśmy w Finlandii są o wiele jaśniejsze. Jemy zupki chińskie i około północy kładziemy się spać. Od Tallina dzieli nas około 185km.
fota fota
Po lewej: dystrybutor robi za stół. Po prawej: pogoda się nieco pogorszyła (po lewej zresztą też).
19.07.2005, DZIEŃ 9
 dystans:        94,8km
 od początku:   788,4km
 czas jazdy:    4h12min
Budzi nas zapach lasu i piękne słońce. Przez Estonię dalej jedziemy prawie cały czas Via Balticą - droga szeroka i równa jak stół, ale mniej więcej w okolicach Parnu pojawia się dużo Tirów, które jazdy wcale nie uprzyjemniają. W Parnu zaopatrzamy się w supermarkecie, ze zdziwieniem i z przyjemnością stwierdzając, że ceny są niższe niż w Polsce. Ze zdziwieniem, gdyż Estonia stwarza wrażenie bogatego kraju, wyraźnie odstającego od pozostałych republik bałtyckich. Na trasie łapie nas krótki deszcz, ale "jak z cebra". Zmoknięci chowamy się przed deszczem pod daszkiem w sklepie, akurat kiedy przestaje padać :) Przy sklepie oglądamy zabawną scenkę z pijaczkiem próbującym ruszyć motorynką w stanie takim, że miał problemy z utrzymaniem się na nogach. Po drodze zalicza 2 gleby w zasięgu naszego wzroku. Szukamy noclegu. W dwóch domkach ludzie nie chcą z nami rozmawiać. Chowają się do domów jak zaklęci. Przyzwyczajeni do litewskiej gościnności jesteśmy bardzo zdziwieni. Cóż, tutaj również Estonia odbiega od pozostałych republik bałtyckich, tym razem negatywnie. A może to reguła? Im ludzie bogatsi tym mniej gościnni...? Jak zwykle mamy jednak szczęście i w którymś z kolei domku, koło którego próbujemy się rozbić spotykamy chłopaka, który zawozi nas rowerem do innego domku, w którym, oprócz rodziny składającej się z ilości dzieci, których nie sposób było policzyć, mieszkała babcia, która pamiętała jeszcze zapomniany przez młodsze pokolenie język rosyjski. Dzięki temu udało się nam z tą że babcią dogadać i pozwolono nam się rozbić. Niemniej jednak czuliśmy się trochę głupio rozbijając namioty na środku podwórka, podczas gdy wszystkie dzieci z wszystkich okien patrzyły się na nas z zaciekawieniem :)
fota fota
Wschodnie wybrzeże Bałtyku.
20.07.2005, DZIEŃ 10
 dystans:       117,8km
 od początku:   906,2km
 czas jazdy:    5h25min
fota fota
Pogoda znów kiepska.
Dojazdówka do Tallinna, przez 2/3 trasy leje. Chronimy się na stacjach benzynowych przed deszczem, ale to nic nie daje. Rafał w
fota
Duże zakupy przed Finlandią (tam będzie drożej).
wyniku kraksy z SirToPPem, spowodowanej nadjeżdżającym z naprzeciwka Tirem "traci" przednie koło - tj. wygina mu się w ósemkę, tak, że trzeba zdjąć hamulce, aby dało się jechać. Ok.25km przed Tallinnem wpadamy na pomysł, że Rafał ma szansę zdążyć na autobus na 17:00 do Polski. Rozpoczyna się walka z czasem... Gonimy prawie 40km/h po dojazdówce, a potem niewiele mniej po mieście, szarżując, omijając korki, roboty drogowe. Zdążamy - jesteśmy 16:50 na dworcu autobusowym (po estońsku - "Bussijaama") - okazuje się, że nie ma biletów - wszystkie wyprzedane :) Ale pojawia się pani z biletem na dziecko, które nie jedzie. W rezultacie Rafał jedzie za pół ceny :) Pożegnawszy Rafała jedziemy na pocztę po lampki diodowe, które wysłał nam tata Knorra na poste restante. Następnie udajemy się do hipermarketu, gdzie robimy jak największe zapasy na Finlandię. Hipermarket jest położony tuż przy terminalu promowym, w związku z czym mamy okazję zaobserwować tabuny Finów kupujących całymi wózkami alkohol wszelkiego rodzaju. Przyczyną tego zjawiska jest to, że w Estonii alkohol jest tańszy niż w Polsce, a w Finlandii kilka razy (!) droższy. Po uzupełnieniu zapasów udajemy się na zwiedzanie starego miasta. Jest bardzo ładne, średniowieczne, a wąskie uliczki pnące się to w górę to w dół i wijące pomiędzy niskimi domkami, pełnymi zaułków i zakamarków przypominają miasteczka z południa Francji. Niestety tego typu urbanistyka jest wybitnie nieprzyjazna dla rowerów - wszędzie bruk i pod górę :) Widać, że w średniowieczu nie używano rowerów. Szukamy noclegu w klasztorze u Dominikanów, gdzie kiedyś podobno mieszkali jacyś Polacy, ale tam wszystko pozamykane na 3 spusty. Dzięki temu jednak oglądamy z bliska i fotografujemy przepiękną katedrę, chyba najbardziej charakterystyczny budynek dla Tallinna. Dzwonimy do rodziny znajomych moich rodziców - Finów, którzy podobno mogliby nas przenocować w Helsinkach. Niestety odprawiają nas z kwitkiem. Typowa Skandynawska gościnność :) Siedząc dalej przy katedrze spotykamy Czechów, którzy proszą, abyśmy im rozmienili 2 korony (estońskie, nie czeskie :P) na ubikację. Okazuje się, że jadą samochodem trasą Praga-Warszawa-Wilno-Ryga-Tallinn. Rozmawiamy troszkę po polsko-czesku, bardzo przyjemnie. Potem szukamy campingu, ale nie znajdujemy, mimo że jest zaznaczony na mapie, więc rozbijamy się na dziko na pięknej łące, 12km od centrum Tallinna.
fota
Tallinn. Dzielnica nowoczesna.
fota
Tallinn. Dzielnica historyczna.
fota
Tallinn. Widok z portu na starówkę.
21.07.2005, DZIEŃ 11
 dystans:        61,0km
 od początku:   967,2km
 czas jazdy:    3h45min
Płyniemy promem do Helsinek. Port, terminal, a przede wszystkim sam prom robią wrażenie. Słońce świeci, ale wieje - jak to na
fota
Helsinki. Katedra
morzu. Widać piękną panoramę Tallinna z wody. Na promie knajpa na knajpie, sklep wolnocłowy i mnóstwo wydających pieniądze podchmielonych finów. Już teraz rozumiemy dlaczego największy biurowiec w mieście to siedziba operatora promowego pomiędzy Tallinem, a Helsinkami :) Po 3 godzinach dopływamy do Helsinek. Patrząc z daleka na port rzucają się w oczy setki poukładanych jedno na drugim pudełeczek. Dopiero z bliska widać, że te "pudełeczka" to w rzeczywistości kontenery, a każdy jest wielkości Tira. Helsinki to typowe "zachodnie" (mimo, że leży bardziej na wschód od Warszawy niż na zachód) nowoczesne miasto. Infrastruktura robi wrażenie, wszędzie czysto i nowocześnie, główne ulice dopieszczone w każdym szczególe, aby cieszyły oko, jest też metro, a w związku z tym "podziemne miasto". Można też było odczuć położenie miasta nad Zatoką Fińską - wszędzie dużo mew, a od morza wieje specyficzna bryza. Błądzimy próbując wyjechać z Helsinek. Jest to trudne, gdyż nie mamy planu miasta, a wszystkie drogowskazy prowadzą na autostradę. Około 23:00 po kilku godzinach bezskutecznych poszukiwań spotykamy rowerzystę, który zaczepia nas, bo podobają mu się nasze lampki :) Pyta nas skąd i dokąd jedziemy. Mówi po angielsku i prowadzi nas na dobrą drogę. Pokazuje też miejsce na rozbicie namiotu...
fota fota
Dopływamy do Helsinek. Widok na port i przybrzeżne wysepki.
22.07.2005, DZIEŃ 12
 dystans:        92,8km
 od początku:  1060,0km
 czas jazdy:    4h12min
...okazuje się, że w tym miejscu namiotu rozbijać nie można. Wprawdzie biwakowanie na dziko jest w Finlandii dozwolone, ale tam
fota
Zupa mleczna na ścieżce rowerowej.
gdzie rozbiliśmy namiot był znak "no camping", którego nie zauważyliśmy wieczorem. Był to taki jakby plac zabaw dla okolicznych mieszkańców - znajdował się tam między innymi staw w którym można się kąpać i kilka boisk do różnych gier. Rano przychodzi do nas sprzątacz i mówi coś po fińsku, ale niczego nie rozumiemy. Parę minut później przychodzi policja i pokazuje nam znak o zakazie biwakowania. Na szczęście nie płacimy żadnego mandatu, w sumie to policjanci są sympatyczni i życzą nam szerokiej drogi. Jedziemy do Lahti, po drodze zahaczamy o Lidla i robimy najtaniej, jak się da zakupy. Na opuszczonej stacji benzynowej (po wybudowaniu autostrady stara droga do Lahti straciła znaczenie, stacja w tym miejscu stała się nieopłacalna i budynek został porzucony) spotykamy Niemca - nazywa się Rudolf, ma 57 lat, jedzie dookoła Bałtyku. Przez ostatnie 5 lat zrobił 45 tysięcy kilometrów na rowerze. Był w Afryce, Azji, Australii... - wszędzie rowerem. Śpimy razem w 1 domku na campingu i gadamy po angielsko-niemiecku :) Składamy się w 5 osób na 34EUR za domek. Doprowadzamy się do porządku (prysznic, pranie, ładowanie baterii).
23.07.2005, DZIEŃ 13
 dystans:       144,5km
 od początku:  1204,5km
 czas jazdy:    6h30min
Dalej jedziemy z Rudolfem z Niemiec. Zaraz po naszym wyjeździe zrywa się ulewa. Mokną dopiero co wyprane ubrania. W strugach deszczu jedziemy ok. 40-50km. W końcu się rozpogadza. Robimy sobie jedzenie przed supermarketem na stacji benzynowej - standard - ludzie się na nas dziwnie patrzą :) Im dalej jedziemy tym lepsza pogoda i lepsze widoki. W końcu świeci ciepłe słońce, a krajobraz Pojezierza Fińskiego staje się coraz bardziej bajkowy. Lasy, ogromne jeziora, mostki, drewniane domki, pagórki i soczysta zieleń, świeże i rześkie powietrze. Wieczorem chcemy z Antkiem jechać jeszcze trochę dalej, bo jest widno, ale reszta, w tym Niemiec, jest już zmęczona i nie chce, więc zatrzymujemy się na polu namiotowym za 2EUR/głowę. Trochę się kłócimy, bo uważamy (Antek i ja) wydawanie pieniędzy za bezsensowne, skoro parę kilometrów dalej można się rozbić za darmo, ale w końcu dajemy za wygraną, w końcu nie jest to duża kwota. Jemy makaron z szynką i sosem pomidorowym.
fota fota
Pojezierze Fińskie.
24.07.2005, DZIEŃ 14
 dystans:       107,2km
 od początku:  1311,7km
 czas jazdy:    5h00min
Budzi nas deszcz bębniący w ścianki namiotu o 4 nad ranem. Około 10:00 zbieramy się i wyjeżdżamy, korzystając z chwilowego braku opadów. Pogoda brzydka, jedzie się niezbyt przyjemnie, dość duży ruch. Po drodze robimy mega zakupy w Lidlu. Odkrywamy najtańszy sposób przeżycia w Finlandii - makaron 0,19EUR/400gram, sos pomidorowy w puszce 0,39EUR - starcza na kolację dla 5 osób :) Pogoda w kratkę, ale chwilami nie pada. Po drodze oglądamy nowoczesne miasteczko Jyväskylä. Potem jedziemy przez lekkie góry. W końcu się wypogadza. Rozbijamy obóz w świetnym miejscu, koło jeziora, w lesie, niedaleko szczap drzewa. Zrobiliśmy ognisko, na którym można wysuszyć rzeczy i siebie, jest bardzo przyjemny klimat.
fota fota
Po lewej: kampus uniwersytecki w Jyväskylä. Po prawej: my i Rudolf.
fota fota
Po lewej: jedno z tysiąca jezior. Po prawej: suszenie prania nad ogniskiem.
25.07.2005, DZIEŃ 15
 dystans:       121,3km
 od początku:  1433,0km
 czas jazdy:    5h00min
Jest ładna słoneczna pogoda. Po drodze kąpiemy się w jeziorze koło czyjegoś, aktualnie pustego, domku letniskowego. Woda jest czysta, pomijając glony, które wszędzie się osadzają. Droga jest dość monotonna, właściwe Pojezierze Fińskie już się w zasadzie kończy, dominują lasy, choć jeziora jeszcze dość często się zdarzają. Nocujemy właśnie nad jednym z jezior, nieopodal "świątyni dumania", którą rano przyszli kończyć budować jacyś robotnicy. Drewno z niej (odpady) posłużyło do rozpalenia kolejnego ogniska. Wieczorem skończyła się pierwsza nasza (nie-Filipa) butla z gazem i założyliśmy drugą. Czyli butla Filipa starczyła nam na 11 dni... a mamy jeszcze trzy takie.
26.07.2005, DZIEŃ 16
 dystans:       125,8km
 od początku:  1558,8km
 czas jazdy:    5h01min
Rano odłącza się od nas nasz towarzysz z Niemiec. Widocznie nie wytrzymał wstawania o 10:00 :) Koniec końców o 12:00, zahaczając o WC na pobliskiej stacji benzynowej, wyruszamy w trasę. Trzeba nadmienić, że stacje benzynowe były przybytkami, jakie często odwiedzaliśmy, właśnie ze względu na toalety, które się na nich znajdowały. Można się w nich było umyć pod bieżącą wodą i nabrać wody do zagotowania makaronu. Pogoda jest ładna, droga prowadzi przez las, a po drodze nie ma żadnego miasta poza jedną niewielką miejscowością. Po drodze mijamy zalew, ale nie kąpiemy się w nim bo jest jednak dość zimno. Pod wieczór trafiamy w bardziej rolniczą okolicę i rozbijamy obóz koło rowu przy bocznej drodze koło wjazdu na pole.
fota
Typowa droga w środkowej Finlandii.
27.07.2005, DZIEŃ 17
 dystans:        71,4km
 od początku:  1630,2km
 czas jazdy:    3h21min
Budzi nas traktorzysta, pokazujący na migi drogę nad staw, w którym można się wykąpać. Korzystamy z tej informacji, kąpiemy się w stawie i myjemy naczynia. Świeci słońce i jest bardzo ładna pogoda. Niemniej jednak tego dnia robimy zaledwie 71km. Jeszcze przed Oulu pogoda się psuje i zaczyna padać. Oulu przejeżdżamy specjalnie niczego nie zwiedzając, tak na oko to niczego nadzwyczaj interesującego tam nie ma. Knorr standardowo szuka i nie znajduje kafejki internetowej (aby zgrać zdjęcia z aparatu). Zachwycamy się rowerową infrastrukturą miasta. Namioty rozbijamy w deszczu, ale w ładnym miejscu w lesie, pełnym jagód. Późnym wieczorem słyszymy odgłosy polowania. Na szczęście nikt nas nie upolował.
28.07.2005, DZIEŃ 18
 dystans:       101,3km
 od początku:  1731,5km
 czas jazdy:    4h11min
Leje. Mieliśmy wstać o 6, ale o 6 lało, tak samo zresztą, jak i o 8. Teraz jest 10:30, a leje nadal... od wieczora. Siedzimy w
fota
Asfalt wylany na szutrówce.
namiotach i czekamy na poprawę pogody... Ta na szczęście w końcu następuje. Wjeżdżamy do Laponii i widzimy pierwsze renifery. Zwierzaki mniejsze, niż nam się wydawało, wielkości naszej sarny. Nie boją się ludzi, rowerów ani nawet samochodów i chodzą sobie po drogach. W rzeczywistości są to zwierzęta w pół udomowione, hodowane przez Lapończyków, którzy raz na jakiś czas spędzają je do swoich zagród. Przez całą drogę nie uświadczamy cywilizacji z wyjątkiem dwóch wiosek typu "dwa domki na krzyż". Jest słońce, ale do czasu. W porę chronimy się przed deszczem na czymś w stylu przystanku autobusowego, na którym znajdujemy czerwoną kopertę, a w niej trasę jakiegoś rowerzysty lub rowerzystki :) Dziwna sprawa. Po deszczu zrobiło się strasznie zimno, najzimniej od początku wyprawy. Laponia dała się nam we znaki, doszliśmy do wniosku, że bardziej na północ może być tylko gorzej :) Szukając miejsca na namiot znajdujemy polankę, a na niej namiot z rowerem stojącym obok. Jak się później okazało należał on do autora czerwonej karteczki. Okazał się nim śmieszny, zamknięty w sobie Niemiec, który po dziwnych uśmieszkach i okazaniu przyjaznego nastawienia schował się do namiotu, aby coś nucić. Nucił tak cały wieczór, a my w tym czasie ogrzewaliśmy się gazem z butli poprzez kuchenkę. W nocy było bardzo zimno. O 4 rano wszyscy obudzili się, trzęsąc się z zimna. Nie wiem, jaka była temperatura, ale w śpiworze "-4/+5/+9" było zimno :) Ale jeszcze zimniej w twarz, a powietrze do oddychania było lodowate. Może dlatego, że namiot rozbiliśmy na wygwizdowiu, a w nocy dość mocno wiało. Jak się potem okazało takich zimnych nocy mieliśmy jeszcze sporo przed sobą.
fota fota
Po lewej: tak, miejscowość "Ii" naprawdę istnieje. Po prawej: wjeżdżamy do Laponii.
29.07.2005, DZIEŃ 19
 dystans:       125,1km
 od początku:  1856,6km
 czas jazdy:    6h10min
Wstajemy około 9, bo jest zimno i wolimy się ruszać niż leżeć w śpiworach. Ubieram polar, kurtkę, rękawiczki, szalik, wypijam ciepłą herbatę i mogę już jechać :) Jedzie się ciężko, bo wiatr wieje w twarz, ale i tak dojeżdżamy na 17:00 do Rovaniemi, pokonując 95km. Nie tak źle, bo wieje naprawdę mocno. To ten północny wiatr przyniósł pewnie tą gwałtowną zmianę pogody i to przez niego zrobiło się zimno. Po drodze Antek robi sobie 2 zupki chińskie, zużywając cały gaz, który myśleliśmy, że spokojnie starczy do Nordkappu :) To ciekawe, że poprzedni gaz zużywaliśmy przez 11 dni, a ten skończył się zaledwie w cztery... Jednak ogrzewanie się gazem z butli nie jest ekonomiczne... No ale mamy jeszcze 2 butle. Aktualnie jestem w Rovaniemi, przed biblioteką, gdzie na świeżym powietrzu stoi sobie prąd i ładujemy elektronikę :) A dokładnie jest to słup z gniazdkami, do którego każdy może się podłączyć. Następnie cykamy ładne zdjęcia i robimy w Lidlu zapasy na 4 dni. Jedziemy 25km, przekraczając koło podbiegunowe, aż do rozbicia namiotów 25km za Rovaniemi przy wjeździe do lasu z drugorzędnej drogi. Jemy osławiony makaron 400gram, który tym razem w promocji zamiast za 19 centów kupiliśmy za 10! :)
fota
Rovaniemi. Ojczyzna Świętego Mikołaja.
fota
Prąd publiczny.
fota fota
Robimy zapasy na Laponię.
30.07.2005, DZIEŃ 20
 dystans:       147,2km
 od początku:  2003,8km
 czas jazdy:    7h22min
Jedziemy przez pustkowie, przejeżdżając prawie 150km mijamy tylko jeden sklep. Widzimy bardzo dużo reniferów, chodzących sobie
fota
Renifery mają auta w głębokim poważaniu.
po drodze i mających wszystko w głębokim poważaniu. Te zwierzaki są tutaj bardziej popularne niż u nas krowy. Zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu. Ciekawym jego elementem jest toaleta. Jest to wychodek typu dziura w ziemi, ale na tej dziurze w ziemi leży czysta deska, obok wisi papier toaletowy, a całe pomieszczenie jest estetyczne. Na długiej i monotonnej drodze przez lapoński las Knorrowi urywa się szprycha. Podejrzewamy, że to z powodu ogromnej liczby butelek z wodą, jaką obciążył on bagażnik po zakupieniu ich w rovaniemskim Lidlu. Nawet jednak nie próbujemy wymieniać szprychy z uwagi na wszechobecne chmary komarów, otaczające nam przy każdej próbie postoju. Zatrzymujemy się dopiero na stacji benzynowej. Oglądamy na niej ciekawą scenkę - kobieta po zatankowaniu samochodu zostawia włączony silnik i kluczyki w stacyjce, po czym idzie zapłacić. Jak się później okaże, jeszcze kilkakrotnie będziemy świadkami takiej beztroski. Ciekawe czy w języku Lapończyków funkcjonuje słowo "złodziej"... Szukamy campingu, bo stwierdzamy, że najwyższa pora się umyć i doprowadzić do porządku, a warunki pogodowe
fota
Urodzinowa kolacja.
niespecjalnie pozwalają na kąpiel w jeziorze. Znalazłszy camping dowiadujemy się, że za 4 osobowy domek trzeba zapłacić 55 euro. Stwierdzamy, że to zdzierstwo i szukamy innego campingu. Według mapy powinien być 20 kilometrów dalej. Nie możemy go znaleźć, a podążając za znakami na nocleg zagłębiamy się w coraz większe "zadupie". Jesteśmy już kompletnie zrezygnowani, bo droga kończy się przy jakiejś grupie domków, zupełnie nie wyglądających na campingowe, gdy w pobliskim domku spostrzegamy panią, którą postanawiamy spytać, gdzie jest kemping. Okazuje się, że campingu nie ma, ale jest cottage za 45 euro, którego właścicielką jest ta pani. Postanawiamy go obejrzeć. Cottage okazuje się bardzo dużym drewnianym domem z łazienką, pralką, kuchnią, lodówką, kuchenką elektryczna, mikrofalówką, sauną, trzema sypialniami, salonem i kominkiem. Pani tylko bardzo przeprasza, że nie działa zmywarka. Widząc taki luksus nie możemy się oprzeć. Pierzemy rzeczy, śpimy w łóżkach (i to jeszcze każdy w osobnym!) i odpoczywamy ciesząc się normalnymi warunkami, od których zdążyliśmy się już odzwyczaić. Jest 30 lipca - mam urodziny. Postanawiamy to uczcić uroczystą kolacją. W kieliszkach do wina wypijamy sok wiśniowy z Lidla (najtańszy), a na talerzach z użyciem sztućców jemy makaron. Były nawet cukierki z Lidla (też oczywiście najtańsze) :)
fota fota
Ciekawe dlaczego tak się głowimy "jak nastawić pranie"...
31.07.2005, DZIEŃ 21
 dystans:        58,0km
 od początku:  2061,8km
 czas jazdy:    3h06min
Śpimy do 10-11 w ciepłych i wygodnych łóżkach, jemy normalne śniadanie na talerzach i przy stole, niesamowita sprawa :) Knorr próbuje wymienić
fota
Nasza ekipa koło domu, w którym spaliśmy.
urwaną szprychę, ale w tym celu musi odkręcić kasetę, co okazuje się niewykonalne bez klucza do kasety. Klucz do kasety wprawdzie mamy, ale jest to tylko końcówka, którą należy nałożyć na klucz dźwigniowy, zapewniający odpowiednie ramię siły. Taki klucz na szczęście ma w garażu właścicielka domku, który wynajmujemy i pozwala nam z niego skorzystać. Oczywiście okazuje się, że serwis w Harfie-Harryson dokręcił kasetę kluczem chyba z dwumetrowym ramieniem używając do tego celu pary wołów, gdyż za nic nie szło tej kasety odkręcić. W końcu jednak udaje się nam tego dokonać, ale niestety okazuje się, że kupiona jeszcze w Tallinnie szprycha jest za długa i nie pasuje. Cóż - pozostaje tylko liczyć na to, że nie urwą się kolejne szprychy. Przez pół dnia robimy kolejne prania i suszymy rzeczy, używając do tego celu kominka. Ogólnie się "grzebiemy", bo nie chce nam się wyjeżdżać z "komfortu". Ostatecznie ruszamy o 20:00. Jedziemy przez piękne tereny, jedną z trzech dróg prowadzących przez północną Laponię - tą najmniej uczęszczaną. Jest to droga szutrowa (co napawa Knorra strachem przed utratą kolejnych szprych), ale inna niż te na Litwie - podłoże stanowi coś w rodzaju gliny, w sumie jedzie się dość wygodnie. Tego dnia chyba najbardziej dane nam było poznać klimat Laponii. Las karłowaty, po części niskie drzewka, po części coś w stylu kosodrzewiny. Lekkie pagórki, z których rozpościera się jak okiem sięgnąć widok na bezkresne pustkowie. Nasuwają się skojarzenia z alpejskimi łąkami, afrykańską sawanną, a nawet z jakimś innym baśniowym światem. Oglądamy piękny zachód słońca - czerwone niebo, odblaski, cienie, a potem biała noc - rozpościerająca się na niebie łuna. Na drodze oczywiście nie ma żywej duszy. Gdy drogę przebiega nam renifer dzwoniąc przypiętym u szyi dzwoneczkiem zastanawiamy się czy to sen czy jawa. Po mniej więcej godzinie od zachodu rozpoczyna się wschód - jest coraz jaśniej. Rozbijamy obóz, a ja o 1 w nocy piszę dziennik w namiocie bez żadnego sztucznego oświetlenia...
fota
Największy ośrodek narciarski w Finlandii.
fota
Jedna z trzech dróg przez Laponię.
fota fota
Lapońskie krajobrazy.
1.08.2005, DZIEŃ 22
 dystans:        96,9km
 od początku:  2158,7km
 czas jazdy:    4h24min
Wstajemy o 12:00. Świeci super słońce, jest ciepło, zieleń soczysta, las pachnie, niedaleko od obozu znajdujemy ogromne mrowisko i krzątające się
fota
Z Arto w lapońskim skansenie.
wokół niego mrówki. Natura żyje tutaj swoim życiem i człowiek jej w tym nie przeszkadza. Na drodze nieopodal obozu spotykamy rowerzystę z Helsinek. Jedzie do parku narodowego Lemenjoki. Nazywa sie Arto, ma 27 lat i jest po studiach informatyki na helsińskiej politechnice. Jedziemy razem cały dzień, rozmawiając po angielsku. Okazuje się, że był rok temu w Polsce, podczas wyprawy rowerowej Gdańsk-Szwajcaria. Arto planuje pojechać na wyprawę do Japonii, przez całą Azję, ale na razie ma dobrą pracę i chce trochę zarobić :) Studiował rok we Francji i rok w Japonii. Ma znajomych w Polsce, których poznał w Japonii. Ach ta globalizacja :) A widoki zapierające dech w piersiach, wprawdzie od Pokki jest już asfalt, ale droga nadal całkowicie dzika, rzadko kiedy przejedzie jakiś samochód. Przez ponad 100km (wliczając poprzedni dzień) nie uświadczyliśmy żadnego sklepu, a domków dosłownie kilka sztuk (w tym "muzeum" lapońskie w Pokka, prowadzone przez jakąś rodzinę, o którym powiedział nam Arto). Po drodze nabieramy wody ze strumienia. Pogoda jest ładna, jak na Laponię nawet dość ciepło. Rozbijamy się zaraz za rozwidleniem drogi w kierunku parku Lemenjoki. Biwakujemy razem, jedząc puree z sosem, makaron, i tym podobne smakołyki. Dokuczają nam komary, więc szybko chowamy się do namiotów.
2.08.2005, DZIEŃ 23
 dystans:       101,3km
 od początku:  2260,0km
 czas jazdy:    5h23min
Wstaję o 8:00, bo od 7:00 nie śpię z zimna. Rozgrzewam się gorącym kubkiem. Żegnamy się z Arto, który jedzie do Lemenjoki i jedziemy w kierunku Inari. Tam nabieramy na stacji benzynowej w ubikacji pitną wodę (Arto mówił, że wszędzie w Finlandii woda z kranu jest pitna - to by tłumaczyło
fota
Fajny zjazd.
praktycznie całkowity brak niegazowanej mineralnej w sklepach) oraz zaopatrzamy się w jedynym w okolicy sklepie. Ceny wysokie, ale jak się potem okazało, o niebo niższe niż w Norwegii (trzeba było więcej kupić :|). Robimy zapasy, bo nie wiadomo, kiedy będzie następny sklep. Na stacji widzimy zabawną scenkę: kierowcą Passata zostawia otwarte drzwi i kluczyki w stacyjce (!) i idzie do stacyjnego bistro na pizzę :) tylko wsiąść i jechać :) Ale stwierdziliśmy, że jego beztroska wynika z tego, że łatwo tutaj skradziony samochód złapać - wystarczy zablokować wszystkie 3 drogi, które w promieniu 100km wychodzą z tego miejsca :) Po zakupach nie decydujemy się na kafejkę internetową - 2 euro za 15 minut :) ani nie kupujemy fińskich monet 1 i 2 centy za 3 euro :))) Trzeba dodać, że są to okazy niezwykle rzadkie, gdyż 1 i 2 centówek Finowie nie używają - po prostu rachunki w sklepach są zaokrąglane do całych 5 centów (na szczęście sprawiedliwie, nie zawsze w górę :P). A i tak byliśmy świadkami, jak fińska młodzież przed Lidlem po zrobieniu zakupów wyrzuciła 15 centów na ulicę. Jak odeszli odpowiednio daleko to zebraliśmy :) A ja wiozłem przez 500km butelkę na którą kaucja wynosi 0,40EUR (swoją drogą u nas tyle byłby warty cały napój). Za Inari nie ma już (w sumie to dalej) nic. Jedziemy niby główną trasą "E", która miejscami nie ma asfaltu. Potem widzimy po raz pierwszy drogowskaz na Nordkapp. Robimy sobie na jego tle zdjęcie (nota bene umieszczono je później w Gazecie Wyborczej :P) i skręcamy w lewo, w kierunku norweskiej granicy. Tutaj zaczynają się ostre góry, na które naprawdę ciężko podjeżdżać, tym bardziej, że droga nie jest w ogóle niwelowana (po prostu wylali asfalt "jak leci"). Ale za to super widoki, a poza tym prawie zero ruchu, a krajobraz jak z Jurassic Park :) Dużo bagien w dole i czegoś w stylu półpustyni w górze (karłowate drzewa rosnące na piasku, gdzieniegdzie porośniętym niziutkimi roślinkami, przypominającymi jagodziny bez owoców). Rozbijamy się w zagłębieniu na szczycie pagórka z super widokiem na górsko-pustynno-jeziorowy krajobraz :) Jest zimno, ale w nocy było na tyle ciepło, że nawet zdjąłem rękawiczki ;)
fota fota
Po lewej: ogólnie jest zielono. Po prawej: zostało nam 343km do Nordkappu.
fota fota
Nocleg na pustkowiu.
3.08.2005, DZIEŃ 24
 dystans:        83,9km
 od początku:  2343,9km
 czas jazdy:    4h21min
Właśnie piszę ten dziennik siedząc sobie na wzgórku i podziwiając widok. W pobliżu staw, piasek, karłowate drzewa, w oddali góry. Na horyzoncie nie ma żadnych zabudowań, miasteczek, czy nawet wsi. Jedynym znakiem cywilizacji są biegnące nieopodal linie energetyczne oraz, z drugiej strony, asfaltowa droga, którą raz na pół godziny coś przejedzie (wg mapy jest to główna droga na granicę :P). Słońce świeci, jest ciepło, chyba zaraz zdejmę kurtkę :) Dzisiaj planujemy przekroczyć granicę, jesteśmy 33km od niej. Jedziemy. Góry są coraz wyższe i coraz ciężej się jedzie. Stwierdzamy, że zakupione w Finlandii zapasy na długo nie wystarczą. Tuż przed granicą znajdujemy sklep z narzędziami. Chcemy kupić klucz do pedałów, aby móc je odkręcić przed samolotem. Niestety nie udaje nam się to kluczem za 3EUR. Próbujemy klucz nastawny za 34EUR (chcieliśmy go pożyczyć, odkręcić nim pedały na miejscu, potem dokręcić lekko i kupić ten za 3EUR)... trach - klucz ułamuje się. Udając, że nic się nie stało kupujemy klucz za 3EUR, a ten za 34EUR odkładamy na półkę (tak aby nikt nie zauważył rysy), po czym uciekamy za fińsko-norweską granicę. Na przejściu zero kontroli, nikt nie chciał wbić pieczątki ani nawet zerknąć na dowód, bo nikogo nie było. Pierwsze co nas powitało w Norwegii to jeszcze wyższe góry oraz ceny całkiem z kosmosu. przykładowe - 1kg chleba w supermarkecie: 20zł!!! pół litra wody/pepsi na stacji benzynowej - 10zł!!! No ale cóż, jakoś przeżyjemy. Wyjmujemy pieniądze z bankomatu i jedziemy dalej. Przed sklepem spotykamy miłą Dunkę, która chce, aby jej popilnować rower. Za Karasjokiem jedziemy w kierunku Lakselv. Góry coraz wyższe i coraz ładniejsze widoki. Rozbijamy namioty w środku pustkowia. Tutaj już jest typowa tundra - karłowate krzaki i niziutkie, powyginane drzewka. Jesteśmy 43km przed Lakselv. Robimy jajecznicę z komarami i muchami, których są tu takie ilości, że nie da się zapobiec wpadaniu ich do menażki.
fota
Wjeżdżamy do Norwegii.
fota
Zjazd do granicy.
fota fota
Laponia.
fota fota
Góry na horyzoncie i reklama sakw Crosso.
4.08.2005, DZIEŃ 25
 dystans:       112,8km
 od początku:  2456,7km
 czas jazdy:    5h13min
Rano (tzn. koło 11:00 :P) wstajemy i spostrzegamy ciepły, silny, południowy wiatr. Czyli wiatr w plecy. A do tego z górki. Przez pierwsze 13km
fota
Nocleg w Tundrze.
mamy średnią prędkość 32,2km/h, a maksymalną chwilową 63km/h. Jedzie się super, a do tego widoki bajkowe. Góry, a pomiędzy górami jeziora, droga wije się serpentynami. Napawając się widokami dojeżdżamy do Lakselv. Tam na stacji benzynowej i w supermarkecie spędzamy około 2h w czasie których pogoda się diametralnie zmienia. Południowy wiatr zmienia się na północno-zachodni i zaczyna lać. W strugach deszczu jedziemy w kierunku Nordkappu. W pewnym miejscu jazdę nieco utrudniają nam wałęsające się po drodze owce, które na nasz widok zaczynają uciekać, lecz zamiast zejść na bok drogi biegną cały czas prosto po jezdni. Chwilę później widzimy zadaszony przystanek autobusowy. Chcemy się pod nim schronić przed deszczem, ale okazuje się to niemożliwe, gdyż jest on szczelnie wypełniony przez owce i nie ma dla nas miejsca :) Po drodze napotykamy miejscowego rowerzystę, który robi nam tunel (to znaczy jedziemy za nim i przez to nie musimy przeciwstawiać się oporom powietrza). Niestety nie ma bagażu i strasznie ciężko dogonić go pod górkę. W końcu odłączamy się, kiedy wpadam na Knorra przy lekkim hamowaniu. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Mi tylko lekko wygina się przedni bagażnik. Korzystając z chwili niepadania rozbijamy obóz nad brzegiem zatoki, zaraz za rozjazdem Alta-Nordkapp (E06/E69). Postanowiliśmy zrobić sobie jedzenie w namiocie, aby zużyć mniej gazu w palniku. Pierwsza próba nieudana - wrzątek wylewa się na karimatę SirToPPa :) Za 2 razem jednak udaje się nam ugotować osławiony makaron, tym razem z rarytasem czyli "kuleczkami" (mielone mięso z Lidla wstępnie upieczone i doprawione chemią :P). Jestem zmęczony, idę spać.
fota fota
Po lewej: zaczynają się Fiordy. Po prawej: wjazd do Lakselv drogą rowerową.
5.08.2005, DZIEŃ 26
 dystans:        73,8km
 od początku:  2350,5km
 czas jazdy:    4h51min
Od rana leje, jest zimno i wiatr północny. No ale cóż, trzeba się ruszyć... Mieliśmy zamiar dojechać dzisiaj do Nordkappu. Okazuje się jednak, że cel jest nie do zrealizowania, ze względu na niesamowicie mocny wiatr w twarz, wszechobecną wilgoć i przenikające zimno. Udało nam się zrobić 73km: były to najbardziej męczące kilometry, jakie kiedykolwiek przejechałem. Palce od rąk i nóg odpadały, a wiało tak mocno, że ledwo dało się jechać. Droga wiodła brzegiem morza po prawej stronie, a po lewej były strome zbocza gór, a wiła się ona omijając co większe stromizny i podążając wzdłuż zatoczek wrzynających się w ląd. Drogą co jakiś czas podążały autokary "turystów" chcących zobaczyć Nordkapp, ale wolących siedzieć w ciepłym autokarze niż na łonie natury. W sumie to im zazdrościliśmy. Zziębnięci postanowiliśmy się rozbić w miejscu, w którym zdawało się nam, że będzie wiać nieco mniej niż gdzie indziej, nieopodal zaparkowanego samochodu na polskiej rejestracji, w którym nocował Jarek (jak się nam przedstawił) ze swoją dziewczyną. Jarek poczęstował nas polską wódką, której w bagażniku miał dużo i która służyła mu jako środek płatniczy i dał nam w prezencie jedną butelkę. W sumie miły gest, choć w tych okolicznościach wolałbym ciepły obiad :) Chwilę pogadaliśmy, ale gość szybko schował się do samochodu, bo mu było zimno. Następnie po trudnym rozbijaniu namiotów przy wiejącym bez przerwy wietrze zaczęliśmy się ogrzewać gotując standardowo makaron siedząc w 1 namiocie. Noc była zimna, ale po założeniu na siebie prawie wszystkich ubrań dało się wytrzymać :)
fota fota
Jesteśmy już bardzo blisko, ale warunki do jazdy fatalne.
6.08.2005, DZIEŃ 27
 dystans:        69,5km
 od początku:  2600,0km
 czas jazdy:    4h43min
Zaledwie 4km od wyjechania z obozu rozpoczyna się tunel. Tunel długi na 7km i głęboki na 212metrów pod poziomem morza (koszt przejazdu auta osobowego w 1 stronę - 140NOK (70zł), ciekawostką jest, że w jedną stronę - w drugą trzeba zapłacić drugi raz, a innej drogi nie ma :P, rower na
fota
Tunel - 6870m długości, 212m pod poziomem morza.
szczęście w obie strony gratis). Za tunelem zbawienna okazuje się toaleta - ogrzewana, a przy okazji można doprowadzić się do porządku. Dalej czeka nas jeszcze długa, kręta i pofałdowana droga przez wyspę Mageroya (na której leży Nordkapp). Najpierw jednak zjeżdżamy do miasteczka Honningsvag w którym znajdujemy dyskont Rema 1000, gdzie, o dziwo, ceny są normalne (to znaczy nie normalne, ale nie wyższe niż w reszcie Norwegii, czego się spodziewaliśmy z uwagi na koszty transportu) i, co najważniejsze, niesamowita sprawa, można kupić 750gram chleba za jedyne 5 koron! :) Miasteczko stwarza dziwne wrażenie, mi się trochę kojarzy z bazą badawczą lub innym miejscem, gdzie ludzie przebywają tylko czasowo. Miejsce na tyle niegościnne, że nie mogę sobie wyobrazić, jak tutaj ludzie żyją cały rok, a w szczególności w zimie. Port rybacki, specyficzna niska zabudowa złożona z domków ze skośnym dachem, a wszystko położone na zboczu góry, nad brzegiem morza. Z miasteczka na Nordkapp niby jest tylko 35km, ale pokonanie ich zajmuje całą wieczność ze względu na iście alpejskie serpentyny oraz długie strome podjazdy. Robimy sporo zdjęć, bo widoki są jak z innej planety. Na Przylądek Północny docieramy o 22:30, będąc u kresu sił. Po drodze pogoda zdążyła się 3 razy zmienić, zdążyliśmy zmoknąć i zmarznąć. Cóż - taki urok gór nad morzem, czyli fiordów. Niemniej jednak albo może dzięki temu satysfakcja była ogromna. Na Nordkappie znajduje się coś w stylu schroniska, tzn. taki budynek, gdzie można się ogrzać, coś zjeść, kupić pamiątki i wysłać kartkę. Najciekawsze jest, że za wjazd na ostatnie 100 metrów przed Nordkappem płaci się 190 koron (95zł) od... uwaga, uwaga - osoby! Nam udało się tego uniknąć omijając budkę i szlaban (szerokim łukiem :P). W środku ogrzaliśmy się, doprowadziliśmy do ładu, zjedliśmy i podładowaliśmy elektronikę. Niestety wspomniany przybytek zamykany jest pół godziny po północy, więc musieliśmy się rozbić 5km dalej (tzn. bliżej :P). Cyknęliśmy fotkę z rowerami i rozpoczęła się nasza droga powrotna do domu.
fota fota
Najbardziej na północ wysunięta poczta. No i zdobyliśmy Nordkapp.
fota fota
Dalej już tylko ocean.
fota fota
Okolice Przylądka Północnego.
fota fota
Krajobrazy północy.
7.08.2005, DZIEŃ 28
 dystans:       122,2km
 od początku:  2722,2km
 czas jazdy:    6h16min
Na szczęście rano pogoda jest ładna. Niestety czeka nas kolejna udręka podczas przejazdu przez góry. Moje przednie klocki hamulcowe zostają
fota
Postój na jedzenie.
kompletnie starte (tylnich już nie mam), więc muszę pożyczyć od Knorra jego tylne, abym miał czym hamować. Zahaczamy o sklep w Honningsvag, który okazuje się być zamknięty z powodu niedzieli, więc jedziemy dalej w kierunku powrotnym. Przez około dwie godziny świeci piękne słońce i dane nam jest podziwiać przepiękne widoki na wyspie. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w "ogrzewanej toalecie" i jedziemy dalej. Wypogadza się jeszcze bardziej. Świeci super słońce i jest doskonała widoczność. Jedziemy tą samą drogą (jedyną na Nordkapp) co dwa dni temu i na nowo odkrywamy tereny przez które jechaliśmy wcześniej w deszczu i we mgle. Odległość, którą wcześniej z trudem pokonaliśmy w dwa dni pokonujemy w jeden dzień i dojeżdżamy w końcu do rozjazdu Alta-Nordkapp, czyli miejscowości Olderfjord, w której mamy okazję zobaczyć Lapończyka prowadzącego po ulicy stado reniferów. Tam rozbijamy namioty, dosłownie kilkaset metrów od miejsca, gdzie spaliśmy trzy dni temu. Następnego dnia planujemy dojechać do Alty, aby mieć jeden dzień zapasu. W środę mamy samolot do Oslo.
fota fota
Po lewej: Nordkapp z daleka. Po prawej: w oddali miasteczko Honningsvag.
fota fota
Kolejne widoczki z okolic Nordkappu.
8.08.2005, DZIEŃ 29
 dystans:       109,9km
 od początku:  2832,1km
 czas jazdy:    5h28min
Budzę się o 11:45, reszta jeszcze śpi :) Na śniadanie jem ostatnią zupkę chińską i konserwę z tuńczyka. Jedyne co mi zostaje to troszkę chleba,
fota
Tak, to białe to śnieg (proszę spojrzeć na datę).
Nutella i mussli :) Zbieramy się baaardzo powoli, w kierunku Alty zaczynamy jechać dopiero o 15:00. Na początku jedzie się ciężko, gdyż droga wiedzie prawie cały czas pod górę. Po drodze wyjadam całe zapasy Nutelli i mussli. Na szczęście zawsze jak jest pod górę, to potem musi być w dół, tak też było i tym razem, około 30 kilometra zjechaliśmy z oszołamiającą prędkością do maleńkiej miejscowości, gdzie znaleźliśmy sklep. Uzupełniłem w nim zapasy, płacąc niestety około dwa razy drożej niż w "Remie". Co do sklepu - typowy wiejski sklepik - mydło i powidło: jeden rodzaj sera, jeden rodzaj kiełbasy, proszek do prania, itp. Jak w Polsce, poza paroma różnicami: można płacić kartą, sprzedawca mówi po angielsku i... za 2 makrele w puszce, chleb, owoce w puszce i picie typu "Szok" zapłaciłem ponad 80NOK (>40zł)! Popełniłem błąd - trzeba było kupić czekoladę. Nie zapewniając organizmowi cukrów prostych brakowało mi siły podjeżdżając pod górę. Ech, człowiek to jednak chemia... Dalej pniemy się znowu pod górę, ale na około 70 kilometrze wreszcie osiągamy najwyższy punkt. Leżał tam śnieg i to całkiem spore płaty. Do Alty zjeżdżamy już prawie cały czas z górki. Zatrzymujemy się (po mega-długim zjeździe) na parkingu przed Altą, gdzie robimy sobie... makaron :) Tym razem zjadłem go z owocami z puszki. O północy jedziemy w kierunku lotniska, planując przenocować w poczekalni. Niestety lotnisko okazuje się być zamknięte w nocy (godz. otwarcia 6:00-23:00). Po raz pierwszy raz spotykamy się z czymś takim, że o północy jest już stosunkowo ciemno. Wprawdzie książkę nadal można czytać, ale w mieście świecą lampy i ogólnie jest szaro. A przecież będąc trzy dni temu na tej samej szerokości geograficznej było całkowicie widno... Cóż, widocznie już kończy się lato. Rozbijamy namiot w lasku tuż koło lotniska, przy drodze do terminala cargo :) Jutro mamy dzień odpoczynku i regeneracji, a pojutrze samolot do Oslo.
9.08.2005, DZIEŃ 30
 dystans:        20,0km
 od początku:  2852,1km
 czas jazdy:       b.d.   
Budzi mnie o 7 rano startujący samolot :) Wstaję i piszę ten dziennik. Po raz pierwszy od wielu dni jest mi ciepło w nocy i dobrze się wysypiam. Tęsknię już za domem... Jak wszyscy wstaną to realizujemy plan: lotnisko (spytać się, czy przyjmują karty przy opłacie za rower), Rema 1000 (najtańszy supermarket), mechanik rowerowy, ewentualnie kafejka no i kemping na którym w końcu weźmiemy prysznic! (...) Cały dzień jeździmy po Alcie. Na kemping w końcu się nie decydujemy, bo chcą za niego ogromne pieniądze. Robimy zakupy w Remie, zahaczamy o Internet w bibliotece, naprawiamy szprychy Knorra, włóczymy się po mieście, aż w końcu około 20:00 trafiamy na lotnisko, gdzie mamy zamiar siedzieć do późnej nocy,
fota
Każdy samolot linii "Norwegian" ma na ogonie
jakiegoś sławnego Norwega (lub Norweżkę).
siedząc w cieple, jedząc makaron przy stole (jednak gotowaliśmy go na zewnątrz) i ładując elektronikę. SirToPP i ja postanawiamy wracać z Oslo do Kopenhagi autobusem (jednak, jak się później okazuje, planu tego nie realizujemy i wracamy "konwencjonalnie" rowerem). Lotnisko jest zamykane o północy, ale obsługa okazuje się na tyle miła, że pozwala nam zostać. Pani ochroniarz, mówiąca nota bene perfekcyjnie po angielsku, zamknęła główne wejście, pokazała nam gdzie jest wyjście awaryjne, poleciła nie wchodzić na teren lotniskowego sklepu-bufetu, aby nie włączył się alarm i gdzieś sobie poszła. Swoją drogą w lotniskowym sklepie były chyba najbardziej absurdalne ceny, jakie gdziekolwiek widziałem. Hitem sezonu był zestaw "hamburger+frytki+surówka+cola" za... 149 koron czyli 75 złotych! Plusem zostania na lotnisku było to, że udało nam się wreszcie umyć. Wprawdzie pryszniców tam nie było, ale można było zamknąć się w łazience i wykonując skomplikowaną gimnastykę i zalewając pół łazienki wodą umyć się całemu w umywalce :) Skorzystaliśmy też z wag bagażowych i okazało się, że Antek i ja ważymy dokładnie tyle samo :) O 2 w nocy spostrzegamy, że na zewnątrz została kuchenka, na której gotowaliśmy makaron. Nie mogliśmy jej wziąć do środka, bo drzwi były zamknięte, postanawiamy to zrobić następnego dnia.
10.08.2005, DZIEŃ 31
 dystans:        73,3km
 od początku:  2925,4km
 czas jazdy:       b.d.
Rano dochodzimy do wniosku, że nocleg na lotnisku nie był najlepszym pomysłem. Jeśli o mnie chodzi to w ogóle się nie wyspałem, w zasadzie to nie udało mi się do końca zasnąć, gdyż przeszkadzało ostre światło jarzeniówek i burczące lodówki z lotniskowego sklepu. A o 7 rano odlatywał samolot do Oslo (ale nie ten, na który mieliśmy bilet), w związku z tym już o 6 rano lotnisko zapełniło się pasażerami i w żaden sposób spać się nie dało. Ludzie dziwnie się patrzyli na nas rozwalonych na ławkach i próbujących spać, ale zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić. Przypominamy sobie o kuchence - jest nadal tam, gdzie ją zostawiliśmy. Samolot mamy dopiero o 13:30 więc mamy dużo czasu na nic-nie-robienie. Spotykamy grupę Polaków, którzy przyjechali tutaj do pracy. Podobno montują jakieś rusztowania i zarabiają mnóstwo pieniędzy :) Opowiadamy trochę o naszej wyprawie. W końcu odprawiamy rowery, siebie i wsiadamy do samolotu. Ze względu na chmury nie dane nam było obejrzeć fiordów z lotu ptaka. Lot do Oslo trwa dwie godziny. Udaje mi się nieco zdrzemnąć. Na lotnisku widzimy mnóstwo zaparkowanych samolotów, na terminalu harmider, tłum ludzi, po długim okresie przebywania w dziczy lub co najwyżej w małych miasteczkach czuję się trochę zdezorientowany. Dość długo czekamy na bagaż - w końcu przywożą nam rowery. Bilans strat - urwana jeszcze jedna śrubka od mojego bagażnika - czyli teraz trzyma się on na dwóch. Przed terminalem lotniska znajduje się stacja kolejowa, skąd odjeżdża podmiejski pociąg do centrum Oslo. Nie korzystamy z niego jednak, gdyż pewnie musielibyśmy zapłacić połowę sumy, jaką wydaliśmy na samolot :) Centrum Oslo powinno się znajdować około 40-50km od lotniska, problem jest jednak taki, że nie mamy mapy. Nie tylko planu Oslo, ale w ogóle jakiejkolwiek mapy tego regionu. A oczywiście wszystkie drogowskazy prowadzą na autostradę. Jakoś jednak pytając ludzi o drogę i kierując się "na azymut" udaje nam się dojechać, nadrabiając jednak sporo drogi. Tomek i ja mamy zamiar jechać autobusem, więc kierujemy się na dworzec autobusowy. Oslo mi się nie podoba, gdyż, przynajmniej w tej części przez którą jechaliśmy, jest szare, betonowe i zorientowane na samochody. Co więcej - wieczorem robi się ciemno - nie widziałem ciemności od dwóch tygodni, więc działa ona na mnie wybitnie dołująco. Samym dnem dołka psychicznego, w który wpadłem stał się moment, w którym
fota
Namiot rozbity przy autostradzie.
(zdjęcie zrobione następnego dnia rano)
dowiedziałem się, że w Skandynawii roweru w autobusie przewozić nie można. Nieopodal dworca autobusowego znajdował się dworzec kolejowy, na którym dowiedzieliśmy się, że bilet kolejowy do Kopenhagi kosztuje jakieś astronomiczne pieniądze. Cały plan wcześniejszego powrotu legł w gruzach i wyzwolił jeszcze większą tęsknotę za domem. Niewidzialna więź z rodziną okazała się być tak silna, że pchała mnie niemal ku rozpaczy. Nie mogłem zaakceptować faktu, że na spotkanie z bliskimi będę musiał poczekać jeszcze niemal tydzień. Do tego dochodziło zmęczenie spowodowane nieprzespaną nocą. Wydawało mi się, że nie dam rady przejechać tych pozostałych 600 kilometrów. Dodatkowo dołował widok narkomanów na dworcu i innych włóczących się po ulicach podejrzanie wyglądających ludzi. O ile Norwegia sprawiała wrażenie kraju bardzo bezpiecznego to w Oslo bezpiecznie się nie czułem. Pogodziwszy się z dalszą jazdą rowerem dzięki psychicznemu wsparciu ze strony pozostałej dwójki współtowarzyszy, wyjeżdżamy z Oslo, dalej bez mapy, kierując się mniej więcej na południe. Gdy przy drodze, którą jedziemy, kończy się ścieżka rowerowa, a sama droga zamienia się w autostradę, nie mając siły myśleć, gdzie dalej jechać, rozbijamy namioty praktycznie tuż przy drodze.
11.08.2005, DZIEŃ 32
 dystans:        61,7km
 od początku:  2987,1km
 czas jazdy:    3h06min
A więc jednak jedziemy w czwórkę :) Początki są trudne, zwlekamy się z namiotów chyba koło południa. Ale sen był nam potrzebny, przynajmniej mi.
fota
Kolejny nocleg.
Nie mając mapy jedziemy "po omacku", kluczymy bocznymi drogami, gdyż główna droga to autostrada, którą rowery jechać nie mogą. Cały czas nie jesteśmy pewni czy dobrze jedziemy. W końcu natrafiamy na centrum handlowe w Vinterbro. Coś jak nasze Bielany. Robimy zapasy i składamy się na szczegółową mapę za 100NOK (50zł). Humor mi się całkowicie poprawia - jestem najedzony i wiem, gdzie jechać. Cieszę się, że nie pojechałem autobusem i że wszyscy razem kończymy wyprawę zgodnie z planem. Rozbijamy namioty gdzieś między wsiami na polance pod lasem. Jeszcze jedna rzecz napawa mnie optymizmem - jest ciepło... W nocy budzi nas dzik. W sumie to nie jesteśmy pewni czy to jest dzik - odgłos jest mniej więcej taki jakby ktoś zarzynał świnię... no ale kto zarzyna świnię w środku nocy? Odgłos powtórzył się jeszcze raz, ale nieco dalej, co nieco nas uspokoiło, bo pozwalało sądzić, że zwierzę oddala się od namiotów, a nie do nich zbliża. Co skłoniło dzika do wydania z siebie tak przeraźliwego odgłosu? Być może potknął lub skaleczył się o leżące rowery? Dochodzimy do wniosku, że zostawianie nieumytych menażek na zewnątrz namiotu nie jest działaniem rozsądnym... Koniec końców po krótkiej wymianie zdań zasypiamy ponownie.
12.08.2005, DZIEŃ 33
 dystans:       149,3km
 od początku:  3136,4km
 czas jazdy:    6h50min
Jedziemy przez wsie norweskie. Niektóre domy przypominają pałace, a obok nich stoją nowoczesne limuzyny Volvo i kombajny. Już teraz wiemy, dlaczego chleb jest taki drogi. Wjeżdżamy nagle do Szwecji. Na granicy nie ma praktycznie nic, standardowa granica wewnątrz-schengenowska. Szwecja wygląda w sumie tak samo jak południowa Norwegia - pola, wioski. Tylko ceny nieco niższe, ale nie tak jakbyśmy się tego spodziewali. Rozbijamy się w lesie, standardowo gotujemy makaron. Jest miękko, ciepło i nie pada.
fota
Szwecja - ładny widok i ładna pogoda.
13.08.2005, DZIEŃ 34
 dystans:       140,2km
 od początku:  3276,6km
 czas jazdy:    7h14min
Zaraz po wyjeździe z obozowiska Antek mówi napotkanemu rowerzyście "dzień dobry" (po polsku). Robi to dla żartu, gdyż znudziło mu się mówienie "hello" :) Na co tamten odpowiada automatycznie "dzień dobry", jedzie jeszcze kilka metrów i zatrzymuje się zdumiony. Okazuje się, że jest to Polak mieszkający w Szwecji, który pojechał rowerem do pobliskiego lasu na grzyby. Przez Szwecję jedziemy szybko, niczego nie zwiedzając, śpieszy się nam do domu. Po drodze łapie nas ulewa, mamy szczęście, że zaczyna lać akurat kiedy znajdujemy się w pobliżu stacji benzynowej, na której się chronimy. Mamy szczęście, bo deszcz jest chyba najsilniejszy, jaki mieliśmy okazję zobaczyć na całej wyprawie. Ulice zamieniły się dosłownie w rwące potoki. Takie ulewy mają jednak to do siebie, że szybko ustają. Tak też było i tym razem. Ruszając po rozpogodzeniu mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć okoliczne dzieci bawiące się jeżdżąc rowerkami po kałużach - chwilami ich koła były zanurzone na głębokość na oko kilkunastu centymetrów! Wieczorem przejeżdżamy przez Goteborg - super miasto, a w szczególności jego infrastruktura rowerowa - spójna i doskonale oznakowana sieć ścieżek, którymi przejeżdżamy przez całą aglomerację. Miasto jest ładnie oświetlone w nocy, a niektóre jego fragmenty przypominają nam Wrocław - to chyba znak, że mocno tęsknimy za rodzinnym miastem. W Goteborgu byliśmy około 22:00-23:00, ale pomimo tak późnej pory czuliśmy się w nim całkowicie bezpiecznie. Centrum tętniło nocnym życiem, a natężenie oświetlenia sprawiało, że było prawie tak jasno jak w dzień. Rozbiliśmy namioty kilkanaście kilometrów za Goteborgiem, w krzakach niedaleko drogi i ronda. Obliczamy, że to nasz trzydziesty nocleg na dziko pod namiotami na tej wyprawie. Później okazuje się też, że ostatni.
fota
Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Tu już pogoda nieco gorsza.
fota
Napełnianie butelek wodą z kranu.
14.08.2005, DZIEŃ 35
 dystans:       232,4km
 od początku:  3509,0km
 czas jazdy:   11h10min
Tego dnia (oraz nocy z 14.08 na 15.08) robimy 232km. Śpieszymy się na prom, bo już bardzo tęsknimy za domami. Chcemy zdążyć do Kopenhagi na
fota
Rynek jakiegoś miasteczka w Szwecji.
poniedziałek wieczór, gdyż następny prom jest dopiero w środę. Nie wiemy dokładnie, ile mamy do przejechania kilometrów, bo na Halmstad kończy nam się mapa, ale przypuszczalnie około trzystu. Hmm... czyli do jutra wieczór mamy przejechać 300km... damy radę :) Do Halmstad jedziemy zgodnie z mapą, a dalej na podstawie drogi spisanej na kartce z mapy na stacji benzynowej. O dziwo nie gubimy się. W nocy jedzie się "klimatycznie", szczególnie gdy droga prowadzi przez las. Lampki rowerowe oświetlają tylko małą część drogi. Tak małą, że jadąc prawą stroną nie widać lewej skrajni jezdni. Mam wrażenie lekkiej klaustrofobii, wrażenie bycia zamkniętym w kuli o promieniu 3 metrów, poza którą znajduje się czarna czeluść. W sumie to fajne uczucie :) Ciekawym zjawiskiem jest to, że nie mamy pojęcia z jaką prędkością się poruszamy (liczników oczywiście nie widać) - nie można tego wyczuć, gdyż nie ma żadnych punktów odniesienia. Jakikolwiek ruch praktycznie nie istnieje, w ciągu całej nocy mijają nas może trzy samochody. Zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu - widzimy zaparkowane auta, a z lasu dochodzi chrapanie - ktoś rozbił tam namiot i postanowił przenocować. Jedziemy dalej, mijamy pola i pogrążone we śnie wsie, co jakiś czas zatrzymujemy się aby uzupełnić ubytek kalorii. Rozmawiamy ze sobą, aby uzupełnić ubytek bodźców :) Oglądamy świt - zawsze fascynowały mnie poranki na łonie natury, być może dlatego, że tak rzadko się je ogląda. Niestety od około 5 rano morzy nas sen. Ja zaczynam mieć majaki, wydaje mi sie, że słupki przy drodze to są ludzie, zaczynamy jeździć zygzakiem. Decydujemy się przespać gdzieś kilka godzin. Nie możemy sobie pozwolić na jazdę w takim stanie, zwłaszcza, że na drogach zaczynają pojawiać się pierwsze pojazdy. Zasypiamy na karimatach bez namiotu o 6:00 na przydrożnym parkingu. Nastawiamy budziki na za 3 godziny. Na parkingu jest mapa, z której wynika, że zostało nam jeszcze niecałe 60km.
fota
Początek nocnej jazdy.
15.08.2005, DZIEŃ 36
 dystans:        75,4km
 od początku:  3584,4km
 czas jazdy:    4h06min
Wstajemy zgodnie z budzikiem o 9:15. Robimy zdjęcie mapie. Jedzie się ciężko, ale 3 godzinny sen dużo dał. Po 30km ciągłej jazdy zatrzymujemy
fota
Wieżowiec w Malmö.
się na stacji benzynowej. Niedługo potem dojeżdżamy do Malmo i oglądamy z daleka most nad cieśniną Oresund. Most jest dwupoziomowy - górnym piętrem wiedzie autostrada, a dolnym linia kolejowa. Szukamy dworca kolejowego, gdyż rowerem przez ten most przejechać nie można. Przy okazji oglądamy centrum Malmo - ładne miasto. Wrażenie robi parking rowerowy przy dworcu kolejowym - chyba nigdy nie widziałem tylu rowerów w jednym miejscu. Bilet na pociąg (dla pasażera i roweru) kosztuje 144SEK (około 70zł za... około 30km!), ale kupujemy, bo nie mamy wyjścia. Pociąg zasuwa szybko i po kilkunastu minutach jesteśmy w Danii. Jedzie się super, wagon jest wyciszony i amortyzowany. Choć przyznam szczerze, że biorąc pod uwagę cenę biletu to wolę polskie PKP :) Kopehaga wita nas specyficznym podejściem do ruchu rowerowego. Rowerzystów jest mnóstwo, zamiast wydzielonych ścieżek rowerowych występują raczej wydzielone pasy na jezdni dla ruchu rowerowego. Z perspektywy obserwatora ulice sprawiają wrażenie kompletnego chaosu - rowerzyści są wszędzie, postępują wbrew wszelkim przepisom ruchu drogowego i traktowani są przez samochodziarzy jak święte krowy. Pokrywało się z legendami, jakie krążą na ten temat o Kopenhadze. Jednak jak się bliżej przyjrzeć, okazuje się, że auta i rowery żyją w dość dużej symbiozie, przepisy są respektowane, a zachowania uczestników ruchu przewidywalne. Wystarczy zapamiętać podstawową zasadę - rowery w obliczu czerwonego światła na skrzyżowaniu zawsze wyprzedzają z prawej strony wszystkie samochody i ustawiają się na początek kolejki, a gdy światło zmienia się na zielone najpierw jadą rowery, a potem auta :) W Kopenhadze nigdzie nie przyjmują karty, więc do 21:00 nie jem nic oprócz mussli :) Prom "Pomerania" robi raczej przeciętne wrażenie po Tallinku, ale najważniejsze jest - pierwszy raz od wielu dni biorę prysznic :) Przed prysznicem zjadam jeszcze pierś z kurczaka z frytkami oraz kiełbasę na gorąco w barze z polską obsługą za w miarę normalne pieniądze :) Zaraz potem idę spać do "sali z fotelami lotniczymi".
fota fota
Po lewej: most nad cieśniną Oresund. Po prawej: parking rowerowy przed dworcem w Kopenhadze.

16.08.2005, DZIEŃ 37
 dystans:        15,9km
 od początku:  3600,3km
 czas jazdy:       b.d.
Budzę się o 6 rano na promie w "sali z fotelami lotniczymi". Prawie całą noc spałem na podłodze, bo było tam wygodniej niż na fotelu - płasko, więc można się było normalnie wyciągnąć, a powierzchnia pokryta była wykładziną dywanową. O dziwo czuję się wyspany. Myję zęby, golę się i widać już jak prom wpływa do portu. W Świnoujściu kierujemy się w stronę stacji PKP, a potem do sklepu kupić jedzenie (wreszcie za normalne pieniądze). W celu dostania się do centrum musimy użyć promu na wyspę Uznam. Świnoujście bowiem nie posiada mostu. Na szczęście jednak prom jest bezpłatny i kursuje co 15 minut. Cieszymy sie na widok polskich cen i zaopatrujemy się na drogę - kupuję picie, kabanosy, ser i bułki. Antek jedzie rowerem do Ustki, a my wsiadamy w bezpośredni pociąg do Wrocławia (13:30-23:30). Robimy sobie na dworcu pamiątkowe zdjęcie i się rozstajemy. W pociągu w Zielonej Górze dostajemy obiad do pociągu od rodziny Knorra - udka z kurczaka i ciasto :) O północy jestem już w domu i dzielę się wrażeniami z rodzicami do późnej nocy :)
fota
Koniec wyprawy. Wracamy do domu.
 całkowity przejechany dystans:        3600km
 całkowity czas spędzony w siodełku:   170h
Tekst copyright (C) Jacek Nowak
Zdjęcia copyright (C) Konrad Zieliński,Tomasz Stadnicki

rowerzysta

Autor strony: Jacek Nowak         Layout zaprojektował: Jakub Sochacki         Zdjęcia zostały zrobione przez różnych uczestników wypraw.